Historia pozostała wciąż ta sama, czyli opowieść o wielkiej małpie, która wydaje się wszystkim zła, a ona tak naprawdę pragnie wolności oraz czułości okazanej przez ludzką kobietę. To ostatnie pachnie nieco jakąś parafilią, ale może aż tak nie wgłębiajmy się w motywy seksualne, które kierowały King Kongiem. Peter Jackson wykorzystał tę historię do stworzenia zupełnie alternatywnej rzeczywistości, nieco onirycznej, pełnej grozy, przepełnionej precyzyjnie wykreowanymi postaciami ludzi i potworów, gdzie King Kong – chociaż wciąż w centrum uwagi – równoważony jest przez rozliczne wątki, wciągające widza w tę nieokiełznaną podróż w głąb tajemniczego królestwa rządzonego przez wielką małpę. Niewątpliwie jak do tej pory ta wersja historii King Konga jest najciekawsza w historii kina.
Obawiałem się tego restartu, bo produkcje z tej serii miały swój charakterystyczny, nieco statyczny styl narracji, który pokochali fani, w przeciwieństwie do pełnych fajerwerków gwiezdnych oper w stylu Star Wars. Aż tu pojawił się spragniony sensacji J.J. Abrams oraz Chris Pine. Powstał więc reboot skierowany do innego pokolenia widowni, z wieloma jednak nawiązaniami do starej sagi, którą potraktowano z szacunkiem, wskazując jednak palcem w przyszłość. Star Trek przestał być więc już serią dziejącą się tylko na mostku kapitańskim, a na dłużej opuścił pokład Enterprise. Załoga przestała być żądnymi przygód emerytami, a stała się prawdziwymi, kosmicznymi marines.
Nie sądziłem, że polubię kiedykolwiek postać Supermana, bo poprzednicy Henry’ego Cavilla byli jacyś tacy mało autentyczni, plastikowi, wręcz słabi. Aż tu pojawił się Cavill i osadził Supermana w pewnym archetypie męskości i szlachetności, który do mnie trafił na tyle, że zacząłem nareszcie myśleć o Kal-Elu jak o poważnej postaci w kinie superbohaterskim. Niektórzy fani Marvela zapewne żałują, że nie mają kogoś takiego w swoim uniwersum. Zack Snyder zręcznie opowiedział ponownie historię Kryptończyka, który przypadkiem trafił na Ziemię i musiał zacząć istnieć jako ktoś wszechpotężny pośród słabych i podatnych na emocje ludzi. Ukazania tej relacji psychologicznej zawsze w filmach o Supermanie brakowało, a i spotkanie z Generałem Zodem pozostaje na długo w pamięci, bo jest on jednym z najlepiej wyrysowanych antagonistów w kinie superbohaterskim w ogóle.
Należy się ogromny szacunek dla Ruperta Wyatta za ogromną pracę, jaką włożył w stworzenie podstaw dla restartu całej serii, mimo że uczłowieczanie małpy na ekranie w ramach tzw. poważnego kina mogło się spotkać z niekorzystnym przyjęciem u widzów. I tak powstała nowa, kompleta historia o tym, jak nasza planeta pogrążyła się w gatunkowych chaosie, z którego wyrosła nowa rasa z cechami zupełnie ludzkimi, i tym mniej szlachetnymi. Niesamowite jest w nowej Planecie małp to, jak koło wiecznych powrotów rządzi dziejami Ziemi. W przeciwieństwie do produkcji z lat 70. teraz udało się pokazać wiele problemów moralnych o wiele sugestywniej. Percepcja widzów się zmieniła, więc należało zmodyfikować narrację.
W tej odsłonie Dredd nareszcie nie jest pulpową postacią z komiksu, a staje się przeciwnikiem, którego osobowość i postawa może być zapamiętana przez starszych widzów, rozkochanych w twardym kinie sensacyjnym, a nie cukierkowych SF z elementami fantasy. Z dawnego Dredda więc prawie nic nie zostało. Zmieniono fabułę – a właściwie ją mocno ograniczono do siermiężnej walki o przetrwanie głównego bohatera i połączono z masową likwidacją przeciwników. Dredd jest więc teraz kinem eksploatacji. Mam również nadzieję, że kolejna odsłona serii będzie równie mięsista.