search
REKLAMA
Ranking

Lovecraft na ekranie, czyli Wielki Cthulhu podbija Hollywood (i nie tylko)

Tomasz Bot

25 maja 2017

REKLAMA

Howard Phillips Lovecraft (1890–1937) nie traci siły oddziaływania. Kultowy pisarz z pogranicza literatury grozy i SF nadal mrozi umysły fanów. Tych ma całe zastępy, rozsiane w różnych częściach świata. Do jego miłośników zalicza się większość pisarzy horroru – od Stephena Kinga po Clive’a Barkera. Jego admiratorem jest także Michel Houellebecq, poczytny autor książek spoza nurtu, który napisał  kapitalny esej H.P. Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu; jego tytuł mógłby służyć za życiowe motto samotnika z Providence.

Ojca mitologii Cthulhu kochają miłośnicy mrocznej muzyki – od metalu do dark ambientu. Inspiruje on malarzy, twórców gier komputerowych i komiksu. Największy problem z HPL ma kino. Powstało co prawda niemało filmów bazujących na wątkach  jego mitologii, ale większość z nich to tytuły średnio udane, tanie lub nieco onieśmielone siłą materiału wyjściowego. Wciąż czekamy na adaptację godną mistrza grozy.

Lovecraft, owszem, był pisarzem specyficznym, ale ma spory potencjał komercyjny, a część jego powieści czy opowiadań wręcz się prosi o przeniesienie na duży ekran. Za powieść W górach szaleństwa miał się wziąć Guillermo Del Toro, twórca kinowej wersji  Hellboya. Szykował się duży projekt, ale upadł. Czekając na dzieło pełne kosmicznego chłodu, stworów wydających bezbożnie wstrętne dźwięki, dzieło wbijające igłę w nasze pierwotne lęki – opiszemy dotychczasowe próby mocowania się kina z dorobkiem HPL. Wybieramy  tutaj obrazy najbardziej udane, charakterne, bliskie ducha materiału książkowego lub takie, które błyszczą w inny sposób.

Nawiedzony pałac (Haunted palace, 1963), reż.  Roger Corman – Lovecraft myszką trącący (z Poem w tle)  

Roger Corman – legendarny producent i reżyser filmowy, któremu żaden temat niestraszny – wziął się w latach 60. za ekranizację dzieł Edgara Allana Poego. Nawiedzony pałac stanowi część tego pakietu. Obraz formalnie należący do cyklu Cormanowskich ekranizacji Poego, którego HPL wprost uwielbiał, jest tak naprawdę adaptacją Przypadku Charlesa Dextera Warda tego drugiego. Ward – wnuk mężczyzny spalonego za uprawianie magii – przybywa wraz z żoną do zamku dziadka. Odnajduje w nim dziwne postaci i dziwne laboratorium, a sam zostaje opętany przez ducha przodka.

Film trąci już solidnie myszką, ale robi to w sposób nader przyjemny. Mamy tu klimat rodem z wytwórni Hammer (wybornie gotycki – wspaniałe zamczysko, mnóstwo mgły, postaci z pochodniami; wszystko nakręcone w studio), świetnego Vincenta Price’a (ten głos!) w roli głównej i sprawną reżyserię Cormana. Makabry tu nie uświadczymy, ale wszyscy miłośnicy retro lubiący klasyczne fabuły z nutką grozy powinni być zadowoleni. Fabularnie – jak już mówiliśmy – jest to HPL, estetycznie – bardziej Poe.  Czego by nie mówić o Cormanie, znanym z kręcenia w trymiga i za psi grosz – znalazł on pewien klucz do ekranizacji jednego i drugiego.

Zamknięte okna (Shuttered Room, 1967), reż. David Greene – Oliver Reed jako aktorskie Cthulhu

HPL jako przyczynek do konfrontacji miastowych z prowincją? Młode małżeństwo z Nowego Jorku  przybywa na wyspę Dunwich. Chcą spędzić tu kilka dni. Zamieszkują w młynie, w którym wychowała się kobieta. Okazuje się jednak, że nietypowe domostwo zamieszkuje… COŚ, a poza tym na naszą parę dybie banda miejscowych chuliganów. Zamiast oślizgłych macek Wielkich Przedwiecznych mamy tu rodzinne tajemnice i sceny rodem z Nędznych psów Sama Peckinpaha. Większość akcji rozgrywa się za dnia, co jednak nie niweluje pewnego napięcia. Grozy tu niewiele, ale historia może wciągnąć. Wśród aktorów wybija się Oliver Reed – jako agresywny szef bandy przyćmiewa wszystkie inne kreacje.

Myślę, że HPL przewraca się w grobie, ilekroć ktoś ogląda ten film. Tematyka związana z seksem i skontrastowane portrety ludzkie zamiast kosmicznego horroru, fatalizmu i wypełzającej z kadrów ohydy? Muzyka na kontrabas i saksofon, czyli psychodeliczne impresje jako ilustracja dla historii wysnutej z tekstu samotnika z Providence? Ortodoksyjni fani HPL będą bluzgać, ale cała reszta może film obejrzeć. Chociaż szału nie ma.

Reanimator  (Re-Animator, 1985), reż. Stuart Gordon – Recepta na masakrę

Herbert West – student medycyny – prowadzi w piwnicy eksperymenty z substancją własnej produkcji. Mężczyzna próbuje ożywiać zmarłych. Jak nietrudno zgadnąć, jego próby szybko wymkną się spod kontroli. Twórca Szepczącego w ciemności napisał opowiadanie Reanimator jako parodię Frankensteina i zdawał się traktować je jako przerywnik przed ambitniejszymi zadaniami. Stuart Gordon – reżyser z niewielkim budżetem, ale pałający wielką miłością do HPL, SF  i horroru – stworzył na jego bazie jedno ze swoich flagowych dzieł. Film ma status kultowego. Miłośnicy gatunku stawiają go w jednym rzędzie z Martwym złem czy Martwicą mózgu. Z pewnością jest to festiwal gore – rozpadające  się ciała, mnóstwo krwi i zdecydowanie turpistyczna atmosfera, którą wspiera obskurna realizacja, a równoważy pełgający w  kadrach czarny humor.

Reanimator to praktycznie odkręcony kurek makabry – tej analogowej, ręcznej, bo komputera tu nie uświadczymy. W roli tytułowej Jeffrey Combs, szokujący dziką mimiką bardziej niż gadające odcięte głowy czy atakujące jelita. Aktor – z twarzą stworzoną do grania odszczepieńców – daje tu popis groteskowej gry, którą zestawić można chyba tylko z kreacją Bruce’a Campbella  z Martwego zła. Film doczekał się dwóch kontynuacji – znacznie słabszych od oryginału.

Zza światów (From Beyond, 1986), reż. Stuart Gordon – Wymiar humoru

Drugie (lecz nie ostatnie) podejście Stuarta Gordona do HPL. Doktor Pretorius i jego asystent, Tillinghast, opracowują urządzenie do kontaktu z innymi wymiarami. Podczas próby rezonatora ginie pierwszy z nich, zamordowany przez demoniczne siły. Wina spadnie na asystenta. Szansą na udowodnienie swej niewinności jest dla niego kolejne uruchomienie rezonatora.

Reżyser Reanimatora i większa część ekipy tamtego filmu ponownie wzięła na warsztat historię  autorstwa HPL. Efekty? From Beyond wygląda jak młodszy brat swego poprzednika. No, może jest ciut mniej mroczny i nieco bardziej wystawny (oczywiście w granicach niszowego kina klasy B). Wyziewy z innego wymiaru zostały tu zobrazowane przez kapitalne efekty animatroniczne, które są przyjemnie kiczowate, a jednocześnie pomysłowe. Komputer wykorzystano tylko w scenach ożywiania międzywymiarowych larw; te momenty wypadły akurat słabo. Poza tym Jeffrey Combs nadal jest kapitalny jako szalony eksperymentator, a obraz skrzy się czarnym humorem, groteską i potokami różowej galarety.

To kawał lekkiej rozrywki dla tych, którzy docenią estetyczną soczystość maziowatej inwazji z potwornego wymiaru. Jeśli zdamy sobie sprawę, za jakie pieniądze osiągnięto ten efekt, możemy zacząć bić brawo po seansie. Humor jako klucz do adaptacji ultra poważnego i konserwatywnego HPL? Na pewno nie jest to jedyna droga, ale Gordon poszedł właśnie nią. I wygrał.

Ciemne wody (Dark Waters, 1993), reż. Mariano Baino – Piękna groza

Małe arcydzieło wsparte na HPL. Elizabeth – młoda kobieta – przybywa na odciętą od świata wyspę i udaje się do żeńskiego klasztoru. Chce tam znaleźć przyjaciółkę, od której dostała niepokojący list. Na miejscu okazuje się, że dziewczyna zniknęła, a zakonnice nie są skore do współpracy; pochłania je palenie krzyży i odprawianie tajemniczego kultu.

Oto najjaśniejszy punkt tego zestawienia. Film prawie nieznany, a stanowiący niemałe objawienie zarówno dla fana HPL, jak i miłośników kina grozy. Obraz nie wspiera się na żadnym konkretnym tekście kultowego pisarza, a jednak jest przesiąknięty jego duchem. Tajemny kult, wszechobecna tajemnica, nieustające napięcie i poczucie osaczenia – to wszystko odnajdziemy w Dark Waters (bez rozwadniania ironią czy stosowania ogranych chwytów). Film jest zupełnie serio i pochłania całą uwagę widza. Ten tytuł to także majstersztyk estetyczny: malarskie ujęcia, niepokojące lokacje, świetnie dobrane i niesamowite twarze. Niezła muzyka potęguje grozę, podobnie jak wspaniałe dźwięki: odgłosy kapania, jęki, krzyki i lamentacje. Wszystko to efektowne, ale nie efekciarskie.

Mamy tu też trochę makabry, jednak twórcy ewidentnie wybrali drogę klimatycznego straszaka niż zabawy w krwistą mielonkę. Mimo obecności zakonnic nie jest to nunsploitation. Pewne podobieństwa do filmów Lucio Fulciego, Dario Argento czy Mario Bavy nie odbierają Dark Waters oryginalności ani siły wyrazu.

Aż dziw bierze, że jego twórca, Mariano Baino, nie nakręcił żadnego innego obrazu pełnometrażowego. Szkoda, bo tym tytułem ustrzelił złotą pulę: jego horror przeraża, trzyma w napięciu, wciąga, hipnotyzuje, zachwyca pięknem i pobudza wyobraźnię.

REKLAMA