Publicystyka filmowa
Lovecraft na ekranie, czyli Wielki Cthulhu podbija Hollywood (i nie tylko)
WIELKI CTHULHU to inspiracja dla wielu twórców, ale kino wciąż czeka na godną adaptację jego mrocznej mitologii. Magia Lovecrafta trwa!
Howard Phillips Lovecraft (1890–1937) nie traci siły oddziaływania. Kultowy pisarz z pogranicza literatury grozy i SF nadal mrozi umysły fanów. Tych ma całe zastępy, rozsiane w różnych częściach świata. Do jego miłośników zalicza się większość pisarzy horroru – od Stephena Kinga po Clive’a Barkera. Jego admiratorem jest także Michel Houellebecq, poczytny autor książek spoza nurtu, który napisał kapitalny esej H.P. Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu; jego tytuł mógłby służyć za życiowe motto samotnika z Providence.
Ojca mitologii Cthulhu kochają miłośnicy mrocznej muzyki – od metalu do dark ambientu. Inspiruje on malarzy, twórców gier komputerowych i komiksu. Największy problem z HPL ma kino. Powstało co prawda niemało filmów bazujących na wątkach jego mitologii, ale większość z nich to tytuły średnio udane, tanie lub nieco onieśmielone siłą materiału wyjściowego. Wciąż czekamy na adaptację godną mistrza grozy.
Lovecraft, owszem, był pisarzem specyficznym, ale ma spory potencjał komercyjny, a część jego powieści czy opowiadań wręcz się prosi o przeniesienie na duży ekran. Za powieść W górach szaleństwa miał się wziąć Guillermo Del Toro, twórca kinowej wersji Hellboya.
Szykował się duży projekt, ale upadł. Czekając na dzieło pełne kosmicznego chłodu, stworów wydających bezbożnie wstrętne dźwięki, dzieło wbijające igłę w nasze pierwotne lęki – opiszemy dotychczasowe próby mocowania się kina z dorobkiem HPL.
Nawiedzony pałac (Haunted palace, 1963), reż. Roger Corman – Lovecraft myszką trącący (z Poem w tle)
Roger Corman – legendarny producent i reżyser filmowy, któremu żaden temat niestraszny – wziął się w latach 60. za ekranizację dzieł Edgara Allana Poego. Nawiedzony pałac stanowi część tego pakietu. Obraz formalnie należący do cyklu Cormanowskich ekranizacji Poego, którego HPL wprost uwielbiał, jest tak naprawdę adaptacją Przypadku Charlesa Dextera Warda tego drugiego. Ward – wnuk mężczyzny spalonego za uprawianie magii – przybywa wraz z żoną do zamku dziadka. Odnajduje w nim dziwne postaci i dziwne laboratorium, a sam zostaje opętany przez ducha przodka.
Film trąci już solidnie myszką, ale robi to w sposób nader przyjemny. Mamy tu klimat rodem z wytwórni Hammer (wybornie gotycki – wspaniałe zamczysko, mnóstwo mgły, postaci z pochodniami; wszystko nakręcone w studio), świetnego Vincenta Price’a (ten głos!) w roli głównej i sprawną reżyserię Cormana. Makabry tu nie uświadczymy, ale wszyscy miłośnicy retro lubiący klasyczne fabuły z nutką grozy powinni być zadowoleni. Fabularnie – jak już mówiliśmy – jest to HPL, estetycznie – bardziej Poe. Czego by nie mówić o Cormanie, znanym z kręcenia w trymiga i za psi grosz – znalazł on pewien klucz do ekranizacji jednego i drugiego.
Zamknięte okna (Shuttered Room, 1967), reż. David Greene – Oliver Reed jako aktorskie Cthulhu
HPL jako przyczynek do konfrontacji miastowych z prowincją? Młode małżeństwo z Nowego Jorku przybywa na wyspę Dunwich. Chcą spędzić tu kilka dni. Zamieszkują w młynie, w którym wychowała się kobieta. Okazuje się jednak, że nietypowe domostwo zamieszkuje… COŚ, a poza tym na naszą parę dybie banda miejscowych chuliganów. Zamiast oślizgłych macek Wielkich Przedwiecznych mamy tu rodzinne tajemnice i sceny rodem z Nędznych psów Sama Peckinpaha.
Większość akcji rozgrywa się za dnia, co jednak nie niweluje pewnego napięcia. Grozy tu niewiele, ale historia może wciągnąć. Wśród aktorów wybija się Oliver Reed – jako agresywny szef bandy przyćmiewa wszystkie inne kreacje.
Myślę, że HPL przewraca się w grobie, ilekroć ktoś ogląda ten film. Tematyka związana z seksem i skontrastowane portrety ludzkie zamiast kosmicznego horroru, fatalizmu i wypełzającej z kadrów ohydy? Muzyka na kontrabas i saksofon, czyli psychodeliczne impresje jako ilustracja dla historii wysnutej z tekstu samotnika z Providence? Ortodoksyjni fani HPL będą bluzgać, ale cała reszta może film obejrzeć. Chociaż szału nie ma.
Reanimator (Re-Animator, 1985), reż. Stuart Gordon – Recepta na masakrę
Herbert West – student medycyny – prowadzi w piwnicy eksperymenty z substancją własnej produkcji. Mężczyzna próbuje ożywiać zmarłych. Jak nietrudno zgadnąć, jego próby szybko wymkną się spod kontroli. Twórca Szepczącego w ciemności napisał opowiadanie Reanimator jako parodię Frankensteina i zdawał się traktować je jako przerywnik przed ambitniejszymi zadaniami.
Stuart Gordon – reżyser z niewielkim budżetem, ale pałający wielką miłością do HPL, SF i horroru – stworzył na jego bazie jedno ze swoich flagowych dzieł. Film ma status kultowego. Miłośnicy gatunku stawiają go w jednym rzędzie z
Reanimator to praktycznie odkręcony kurek makabry – tej analogowej, ręcznej, bo komputera tu nie uświadczymy. W roli tytułowej Jeffrey Combs, szokujący dziką mimiką bardziej niż gadające odcięte głowy czy atakujące jelita. Aktor – z twarzą stworzoną do grania odszczepieńców – daje tu popis groteskowej gry, którą zestawić można chyba tylko z kreacją Bruce’a Campbella z Martwego zła. Film doczekał się dwóch kontynuacji – znacznie słabszych od oryginału.
Zza światów (From Beyond, 1986), reż. Stuart Gordon – Wymiar humoru
Drugie (lecz nie ostatnie) podejście Stuarta Gordona do HPL. Doktor Pretorius i jego asystent, Tillinghast, opracowują urządzenie do kontaktu z innymi wymiarami. Podczas próby rezonatora ginie pierwszy z nich, zamordowany przez demoniczne siły. Wina spadnie na asystenta. Szansą na udowodnienie swej niewinności jest dla niego kolejne uruchomienie rezonatora.
Reżyser Reanimatora i większa część ekipy tamtego filmu ponownie wzięła na warsztat historię autorstwa HPL. Efekty? From Beyond wygląda jak młodszy brat swego poprzednika. No, może jest ciut mniej mroczny i nieco bardziej wystawny (oczywiście w granicach niszowego kina klasy B). Wyziewy z innego wymiaru zostały tu zobrazowane przez kapitalne efekty animatroniczne, które są przyjemnie kiczowate, a jednocześnie pomysłowe.
Komputer wykorzystano tylko w scenach ożywiania międzywymiarowych larw; te momenty wypadły akurat słabo. Poza tym Jeffrey Combs nadal jest kapitalny jako szalony eksperymentator, a obraz skrzy się czarnym humorem, groteską i potokami różowej galarety.
To kawał lekkiej rozrywki dla tych, którzy docenią estetyczną soczystość maziowatej inwazji z potwornego wymiaru. Jeśli zdamy sobie sprawę, za jakie pieniądze osiągnięto ten efekt, możemy zacząć bić brawo po seansie. Humor jako klucz do adaptacji ultra poważnego i konserwatywnego HPL? Na pewno nie jest to jedyna droga, ale Gordon poszedł właśnie nią. I wygrał.
Ciemne wody (Dark Waters, 1993), reż. Mariano Baino – Piękna groza
Małe arcydzieło wsparte na HPL. Elizabeth – młoda kobieta – przybywa na odciętą od świata wyspę i udaje się do żeńskiego klasztoru. Chce tam znaleźć przyjaciółkę, od której dostała niepokojący list. Na miejscu okazuje się, że dziewczyna zniknęła, a zakonnice nie są skore do współpracy; pochłania je palenie krzyży i odprawianie tajemniczego kultu.
Oto najjaśniejszy punkt tego zestawienia. Film prawie nieznany, a stanowiący niemałe objawienie zarówno dla fana HPL, jak i miłośników kina grozy. Obraz nie wspiera się na żadnym konkretnym tekście kultowego pisarza, a jednak jest przesiąknięty jego duchem. Tajemny kult, wszechobecna tajemnica, nieustające napięcie i poczucie osaczenia – to wszystko odnajdziemy w Dark Waters (bez rozwadniania ironią czy stosowania ogranych chwytów). Film jest zupełnie serio i pochłania całą uwagę widza.
Ten tytuł to także majstersztyk estetyczny: malarskie ujęcia, niepokojące lokacje, świetnie dobrane i niesamowite twarze. Niezła muzyka potęguje grozę, podobnie jak wspaniałe dźwięki: odgłosy kapania, jęki, krzyki i lamentacje. Wszystko to efektowne, ale nie efekciarskie.
Mamy tu też trochę makabry, jednak twórcy ewidentnie wybrali drogę klimatycznego straszaka niż zabawy w krwistą mielonkę. Mimo obecności zakonnic nie jest to nunsploitation. Pewne podobieństwa do filmów Lucio Fulciego, Dario Argento czy Mario Bavy nie odbierają Dark Waters oryginalności ani siły wyrazu.
Aż dziw bierze, że jego twórca, Mariano Baino, nie nakręcił żadnego innego obrazu pełnometrażowego. Szkoda, bo tym tytułem ustrzelił złotą pulę: jego horror przeraża, trzyma w napięciu, wciąga, hipnotyzuje, zachwyca pięknem i pobudza wyobraźnię.
Necronomicon (1993), reż. Christophe Gans, Brian Yuzna, Shusuke Kaneko – Vintage’owa pulpa
Kto zna Lovecrafta, musiał słyszeć o Necronomiconie. Kto oglądał Martwe zło – także. Tytułowa księga to zaginiona pozycja, zawierająca historie spisane przez szalonego alchemika. Za to obraz, który tu omawiamy, to film nowelowy. Trzy niespełna półgodzinne historie, luźno oparte na prozie HPL. Pierwsza z nich opowiada o właścicielu starej posiadłości, który odkrywa mroczne sekrety swego rodu.
Druga dotyczy zagadnienia nieśmiertelności. W trzeciej ciężarna policjantka musi się zmierzyć z niejakim Rzeźnikiem. Klamrą spinającą całość są losy samego HPL poszukującego Necronomiconu w mrocznym domostwie.
Żadna z nowel nie rzuca na kolana. Necronomicon to kino klasy B, wyprodukowane dla telewizji. Widać tu pewną staranność wykonania i da się odczuć, że za historie wzięli się fani autora. Efekty specjalne zazwyczaj są niezłe – pod warunkiem, że lubimy ręczną robotę. Ich vintage’owy urok stanowi główną zaletę obrazu. Niemniej ciężko rozpatrywać całość inaczej niż przeciętniaka. Filmowi nie pomaga też fakt, że dwie pierwsze historie to klasyczna, dość stonowana groza, za to trzecia idzie w stronę gore.
Reżyserem ostatniej części segmentu jest Brian Yuzna – producent
W paszczy szaleństwa (In the Mouth of Madness, 1994) reż. John Carpenter – Popkulturowa apokalipsa
John Carpenter – kultowy reżyser i wielki fan HPL – jak mało kto nadawał się do przeniesienia jego wizji na ekran. Z jakiegoś jednak powodu wybrał droczenie się z legendą niż stuprocentowe skupienie na temacie. John Trent – doświadczony detektyw ubezpieczeniowy, pragmatyk i realista – otrzymuje zadanie odnalezienia pisarza horrorów. Twórca zniknął gdzieś z rękopisem najnowszej powieści, budząc niepokój zarówno licznych fanów, jak i wydawnictwa. Trent postanawia odwiedzić miasteczko, które pisarz opisał w książkach, spodziewając się go tam zastać.
Bardzo lubię ten film. To mroczne, gęste i pomysłowe kino. Gdyby nie znakomite Dark Waters, byłby to mój czarny koń zestawienia. Podoba mi się sposób, w jaki reżyser zaciera granicę między codziennością i koszmarem. Podoba mi się Sam Neill w roli głównej, intrygujący początek w psychiatryku i doskonałe zakończenie w kinie. Chwalę sobie gatunkowe smaczki: oślizgłe macki potworów w tunelu między światami, upiornego rowerzystę i koncepcję postaci uwięzionych w powieści; zabawę w „robienie świata na niebiesko” i liczne pętle czasowe.
Oto film wielopłaszczyznowy. Z jednej strony mocny horror, z drugiej – zabawa składowymi gatunku. Zabawa udana i inteligentna, bo tak się składa, że reżyser zna konwencję (i popkulturę) na wylot i wie, jak się robi solidny mindfuck movie. Pomimo ironicznej atmosfery i nieco postmodernistycznego zacięcia wciąż mamy tu do czynienia z naprawdę sugestywną opowieścią grozy.
Ile w tym wszystkim HPL? Sporo, ale mogło być więcej. Tytuł filmu i jego struktura wywodzą się od autora Szepczącego w ciemności, podobnie jak wiele rozwiązań fabularnych czy estetycznych. Duch HPL unosi się nad W paszczy szaleństwa, ale jego obecność stanowi część składową fabuły, a nie dominantę. Kino z rozmachem – intelektualnym i wizualnym. Ścisła czołówka moich filmów o apokalipsie.
Zew Cthulhu (Call of the Cthulhu, 2005), reż. Andrew Leman – Bezbożne nieme dźwięki
Wnuk umierającego profesora staje się powiernikiem wielkiej tajemnicy. Dziadek przekazuje mu wskazówki dotyczące pewnego kultu. Od tej pory los wnuka splecie się nieodłącznie z zagadką potwora zwanego Cthulhu.
Z HPL różnie już sobie poczynano, ale twórcy tego obrazu wskazali zupełnie nowy kierunek. Grupa amerykańskich fanów pisarza, skupiona wokół Historycznego Towarzystwa Lovecrafta, miała dość kiepskich ekranizacji mistrza i sama zabrała się za ambitny projekt. Poszli w stylizację. Pokazali, że wszystkie te potwory i koszmary to rozczulające retro trącące myszką, w którym jednak można się zakochać. Oto niemy czarno-biały film, trwający 47 minut. Przerysowana gra aktorów, długie zbliżenia na twarze, plansze z partiami mówionymi. Archaiczna muzyka – inwazyjna i pełna przesady.
Wszyscy bohaterowie ubrani elegancko i poważni do bólu. Mamy tu zabawę w niemiecki ekspresjonizm. Oraz w grozę i przerażenie z innej epoki – tak, jakby nie istniały już Ale nie o to tu chodzi. Dostaliśmy hołd dla HPL i starego kina. Hołd przemyślany i starannie wykonany. Sugestywny, interesujący, przyjemny. Z gęstym klimatem, pełnym strachu i paranoi. Nawet animowany poklatkowo Cthulhu jest tu trafiony.
Mało odpornych na eksperymenty seans znuży i zirytuje. Pozostali powinni się dobrze bawić. W 2011 roku ta sama ekipa zrealizowała Szepczącego w ciemności. Film czerpał z HLP i był czarno-biały, ale posiadał dźwięk i odwoływał się tym razem do przebojów grozy kina lat 30. Dzieło było równie udane, co omawiana powyżej produkcja.
Lovecraft Paragraphs (2009), reż. Reber Clark – Syntezator mowy wieści apokalipsę
Reber Clark – twórca muzyki filmowej – porwał się na ryzykowne zadanie. Postawił na miks dźwięków i obrazów jako portal do lovecraftowskiego świata. Z równania wykreślił aktorów. Nie ma ich tutaj – i dobrze. Jest za to pół godziny niezwykłego widowiska. Najbardziej wyraziste, pesymistyczne, przesiąknięte fatalizmem fragmenty twórczości HPL czyta tu syntezator mowy. Podobno nie wynikało to z ograniczeń budżetu, lecz stanowiło część spójnej wizji. Kupuję takie tłumaczenie.
Lovecraft nie lubił ludzi. Lovecraft był dziwny. Mechaniczny głos opowiadający o zagładzie świetnie koresponduje z zimną, wyzutą z sentymentalizmu wizją świata. Syntezatorowym kwestiom towarzyszy profesjonalna ścieżka dźwiękowa autorstwa Clarka i parada zdjęć, animacji i obrazów; tworzą one wizualny karnawał paranormalnej grozy. Rzecz może się wydawać amatorskim tworem, jakich pełno na youtubie, ale obejrzana w skupieniu i bez negatywnego nastawienia, okazuje się spójna, wciągająca i bardzo lovecraftowska.
Ja miałem sporo przyjemności, obcując z tym groteskowym seansem. Oto pół godziny z syntezatorem, który wytrzeszczy wam w uszy, jak niewiele znaczycie we wszechświecie i jak żałosne jest wasze poczucie, że macie na cokolwiek wpływ. Film do obejrzenia w całości na YouTubie.
korekta: Kornelia Farynowska
