search
REKLAMA
Artykuł

PREDATOR. Łowca doskonały

Mikołaj Lewalski

12 czerwca 2017

REKLAMA

Predators

Oczekiwanie na ten film wymagało cierpliwości, ale może to lepiej – twórcy przynajmniej mieli czas na wyciągnięcie wniosków z błędów poprzednika. Po miejskich rozróbach zdecydowano się wrócić do dżungli, z tym że na obcej planecie. Czapki z głów za ten pomysł – tym razem nie ma żadnej misji, a ósemka wybrańców po prostu spada z nieba na powierzchnię obcego świata. Okazuje się, że to rezerwat łowiecki dla Predatorów, którzy wybierają swoją zwierzynę na Ziemi i innych planetach, a następnie puszczają ją w las i bawią się w najlepsze. Bohaterowie nie mogą więc liczyć na wsparcie, nie przyleci też po nich żaden śmigłowiec. Są zmuszeni znaleźć wspólny język, zrozumieć sytuację, w której się znaleźli, i podjąć działania.

Wszyscy (początkowo wydaje się, że z jednym wyjątkiem) są mordercami, najemnikami czy żołnierzami i wszyscy stanowią wyzwanie dla łowców. Ciekawym wątkiem jest odnajdywanie przez nich podobieństw między taktykami Predatorów, a ich własnymi czynami na Ziemi – okazuje się, że wcale nie jesteśmy tak odmienni od zamaskowanych zabójców, jak byśmy tego chcieli. Podoba mi się też, że bohaterowie starają się podchodzić do sytuacji analitycznie i zamiast miotać się bez celu, wspólnie próbują interpretować to, co ich spotyka. To zdecydowanie ciekawsza zgraja niż postaci z Predatora 2 i w mojej opinii wcale nie brakuje im wiele do oddziału Dutcha (choć oczywiście nie uświadczymy tu perełek na miarę seksualnego tyranozaura czy braku czasu na krwawienie). Ich liderem jest grany przez Adriena Brody’ego Royce i sprawdza się on w tej roli świetnie. Spotkałem się z prześmiewczymi opiniami dotyczącymi głównie budowy jego ciała (poza klasycznym „Arnie jest tylko jeden!!!!”), co mocno mnie dziwi, jako że lata 80. się skończyły i chyba każdy wie, że żołnierze nie wyglądają jak kulturyści. Brody dobrze gra charyzmatycznego twardziela, nawet jeśli jego niski głos czasem brzmi trochę teatralnie. Nie ma sensu porównywać Royce’a do Dutcha – Dutch jest kultowy, obaj są świetni, koniec tematu. To inna wizja postaci, chyba nikt nie chciałby oglądać podróbki Schwarzeneggera.

Niezłego szyku zadają też Predatorzy. Tym razem bohaterów ściga trójka łowców, którzy mają swoje psy gończe i bardziej zaawansowany sprzęt niż wcześniej. Jakby tego było mało, antagoniści są czarnymi owcami gatunku, ale bynajmniej nie z racji swojej pierdołowatości. To wredne i bezlitosne maszyny do zabijania, które za nic mają kodeks honorowy, a do tego polują na „klasycznych” Predatorów. Są od nich większe, silniejsze i mordują wszystko, co im się nawinie na ostrze lub celownik. Trochę szkoda, że nie posługują się większą liczbą gadżetów, ale i tak nie mogą się nie podobać. Wyjątkowo ciekawie wypada ich przywódca (widoczny na zdjęciu powyżej), który swoim wyglądem i zachowaniem doprowadza do tego, że łowcy z poprzednich części sprawiają wrażenie względnie sympatycznych gości. Naturalnie ma tu miejsce walka między nim a uwięzionym wcześniej przedstawicielem starych dobrych Predatorów i nietrudno chyba przewidzieć jej krwawy finał. Zaskakujące jest natomiast pojawienie się (a później dziwna i przedwczesna śmierć) Nolanda granego przez Laurence’a Fishburne’a. Jemu udało się przetrwać w rezerwacie wystarczająco długo, by dobrze poznać swojego przeciwnika i do reszty stracić zmysły. Fishburne odstawia tu niezły teatr, ale wychodzi mu to całkiem dobrze, znacznie sprawniej niż przeszarżowane występy niektórym aktorom z dwójki.

Lepiej niż wcześniej prezentują się także aspekty wizualne filmu. I nie chodzi mi tu o z oczywistych względów atrakcyjniejsze efekty specjalne (miejscami dość tanie, ale ogółem przyzwoite), a o zdjęcia i montaż. Reżyser wie, jak poprowadzić kamerę podczas scen akcji, plenery są piękne, a ujęcia przemyślane. Dobrze brzmi także muzyka, która pożycza sporo z dorobku Silvestriego, a w kilku momentach zmyślnie go rozwija – motyw przewodni serii wzbogacony o dźwięk gitary elektrycznej ma potężną moc. Ogółem to pierwszy rzeczywiście dobry film z Predatorem po 1987 roku. Nie jest on wolny od problemów, pewne kontrowersje może wzbudzać nieco komiksowa przemoc, co prawdopodobnie jest zasługą produkującego całość Roberta Rodrigueza. Z kolei niektóre odwołania do pierwowzoru sprawiają, że obraz niebezpiecznie zbliża się do bycia remakiem. To jednak wszystko w kwestii większych wad, cała reszta trafia w punkt i godnie rozwija uniwersum. Zaskakujące jest, że znowu potrzeba było długiego czasu, żeby coś ruszyło w kwestii kontynuacji serii.

The Predator

Początkowo następna część serii miała być kontynuacją Predators. Zarówno reżyser, jak i Rodriguez i Adrien Brody deklarowali otwartość na zaangażowanie się w taki projekt. Zakończenie filmu z 2010 roku było także zdecydowanie bardziej otwarte niż poprzednie. Potencjał planety-rezerwatu i konfliktu między Predatorami aż się prosił o rozwinięcie. Trudno powiedzieć, co poszło nie tak – krytycy przyjęli Predators raczej pozytywnie (znacznie lepiej niż dwójkę), a i zyski były zadowalające. Niemniej o projekcie było cicho aż do czasu, kiedy zapowiedziano The Predator, który nie podjął wspomnianych wątków.

Reżyserem jest Shane Black, który miał okazję być pierwszą ofiarą Predatora w dziele McTiernana. Black ma na swoim koncie kilka filmów, przede wszystkim The Nice Guys. Równych gościIron Mana 3 Kiss Kiss Bang Bang oraz scenariusze do m.in. Zabójczej broni Bohatera ostatniej akcji (o którym wspomniałem we wstępie – taka ładna klamra nam powstała). Niestety przy Predatorze popisał się kompletnym brakiem wyczucia. Przekleństwa wplecione w niemalże każdy dialog sprawiają wrażenie wymuszonych i wpisanych do scenariusza na siłę. Podobnie nienaturalnie wypadają takie rzeczy jak kamera zatrzymująca się podczas akcji, by pokazać nam zwisające flaki – trwa to naprawdę długo, biorąc pod uwagę dynamikę całej sceny, i każe się zastanawiać: po co? Równie bezcelowe jest podarowanie jednemu z bohaterów zespołu Tourette’a, czego efektem są oczywiście losowe bluzgi wykrzykiwane w losowych momentach. To naprawdę leniwy sposób na rozbawienie widza, a zamiast śmiechu w ten sposób osiągnięta zostaje przede wszystkim konsternacja. Shane Black zwyczajnie przeszarżował, choć niektóre żarty trafiają w dziesiątkę, a kilka scen (np. masowa dekapitacja) wywołuje sadystyczny uśmiech.

Nowemu Predatorowi bliżej jest do kanapki z tuńczykiem i dżemem niż do kurczaka w miodzie. Otrzymujemy bowiem miks komedii i filmu akcji z domieszką horroru i dramatu rodzinnego. Szkopuł tkwi w tym, że przez większość czasu zdecydowanie dominuje komedia, a pojedyncze wstawki z autystycznym synem protagonisty pasują do tego jak pięść do nosa. Dodatkowo, kiedy pod koniec filmu humor próbuje ustąpić grozie i wzniosłości heroicznej walki o życie, można odnieść wrażenie, że w trakcie produkcji podmieniono reżysera i scenariusz. Przez to wszystko trudno czuć napięcie i znaczenie stawki całego konfliktu, a pozostaje dezorientacja. Średnie CGI i niezbyt ciekawe lokacje sprawiają, że otrzymujemy znacznie mniej atrakcyjny wizualnie film niż Predators z 2010 roku (film o znacznie mniejszym budżecie).

Wbrew pozorom, pomimo wszystkich opisanych problemów bawiłem się na tym filmie całkiem nieźle – cieszyłem się czerstwymi one-linerami, podziwiałem wymyślne sceny mordów dokonywanych na ludziach, doceniałem wysiłki obsady i chemię między poszczególnymi aktorami. Było całkiem przyzwoicie! A potem obejrzałem zakończenie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem tak zażenowany finałem jakiegoś filmu.

Powyższe fragmenty pochodzą z zestawienia

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA