PRAWO ULICY

Podobne wpisy
Tę swoistą losowość czy też raczej epizodyczność można zaobserwować w dodatku już w pozbawionych konkretnych twarzy (a zatem i przynależności) napisach początkowych, które wieńczy wybrana kwestia mająca pojawić się w konkretnym odcinku. Zbudowane w większości ze zbliżeń elektronicznych urządzeń oraz klipów akcji z danego sezonu i dotychczasowych wydarzeń (czołówka z ostatniego jest więc kolażem wszystkich poprzednich) są równie zimne i początkowo podobnie nieangażujące jak fabuła. To rodzaj przestrogi przed wkroczeniem na ścieżkę prowadzącą do tego nieprzyjaznego świata.
Doskonale podkreśla to płynące z głośników Way Down in the Hole Toma Waitsa, także zmieniające się w zależności od sezonu. W pierwszym wykonuje je bluesowy zespół The Blind Boys of Alabama, w trzecim rhythmandbluesowi The Neville Brothers, czwartemu towarzyszy żeński wokal DoMaJe, a w piątym przebojowy rytm Steve’a Earle’a. Sam Waits swym chropowatym głosem ubarwia natomiast drugą odsłonę, a zgodził się w ogóle swój hit udostępnić twórcom dopiero po obejrzeniu całego serialu. Tym samym, na przekór aż dwóm wydanym soundtrackom i wraz z kończącym każdy odcinek skromnym utworem The Fall Blake’a Leyha, jest to jedyny w całej serii podkład muzyczny z prawdziwego zdarzenia (nie licząc Omara gwiżdżącego melodię A Hunting We Will Go, w rzeczywistości wykonaną przez… Susan Allenback). Również dość nietypowe to rozwiązanie we współczesnej telewizji, także przynoszące same korzyści. Co jak co, ale trudno wyobrazić sobie w tym wypadku pełnoprawną ilustrację, jakiej przecież w prawdziwym życiu też nie usłyszymy.
Prawdziwą wisienką na torcie oryginalności The Wire pozostaje natomiast podejście do tematu mocno w Ameryce drażniącego, czyli broni. Choć trudno w to uwierzyć i przyswoić, u Simona smerfy właściwie nie sięgają po spluwy, aby za moment opróżnić cały magazynek. Przez bite pięć sezonów tylko jeden funkcjonariusz – a jest nim, co na dłuższą metę nie powinno dziwić, poczciwy Pryzbylewski – brudzi sobie parę razy ręce prochem. I to brudzi dosłownie, bo zawsze kończy się to dla niego fatalnie. Na całe szczęście twórcy nie serwują nam jednocześnie propagandowego moralizatorstwa o szkodliwości broni palnej. Po prostu pokazują, jak to naprawdę jest w szeregach służb mundurowych. Ni mniej, ni więcej.
I chyba tak należy odbierać cały serial – jako wnikliwy obraz świata, który jest jednocześnie tak bliski, jak i niezwykle daleki. Na wyciągnięcie ręki, lecz jakby poza zasięgiem wzroku. Prawo ulicy zakłada na nos okulary, które nie są ani przeciwsłoneczne, ani też nie ukazują rzeczywistości w różowych barwach. To trochę takie fabularyzowane wiadomości – bez kolorowego znaczka w rogu, tandetnego studia oraz prowadzących za rękę prezenterów o sztucznych uśmiechach – za to z nieustannym podglądem za kulisy. Takie, których ekipa nie boi się wychylić z kamerą za róg, pogrzebać w śmietniku i rozpiąć worek na zwłoki. I zarazem nie stara się nabić wyników oglądalności poprzez epatowanie szokującymi hasełkami lub kontrowersyjnym materiałem „dla osób o mocnych nerwach”.

Zresztą w przeciwieństwie do piejących z zachwytu od samego początku krytyków, widownia temu serialowi niezbyt dopisywała. Było tak źle, że HBO o mało nie skasowało produkcji w trakcie trzeciego i czwartego sezonu, dając twórcom jednoznaczne sygnały, że pora powoli zbierać manatki, dopinać wątki, zabijać kolejnych bohaterów. Jak na ironię, popularność przybrała na sile wraz z wejściem ekipy na plan ostatniego, piątego sezonu, na którego przygotowanie szczęśliwie znalazł się czas, a na wykończenie środki. W odróżnieniu od wielu innych kultowych serii The Wire udało się więc odpowiednio wybrzmieć, a cała historia – trzeba przyznać, że w swych ostatnich odcinkach wyjątkowo nieprawdopodobna, a jednak nadal prawdziwa – zdołała zatoczyć koło, dopełnić się, zamknąć w być może daleki od spełnienia (bo o to w Baltimore przecież niezwykle trudno), ale jedyny słuszny sposób.