search
REKLAMA
Seriale TV

PRAWO ULICY

Jacek Lubiński

2 czerwca 2017

REKLAMA

Niemniej spaliły na panewce dalsze plany uwzględniające na przykład jeszcze spin-offy i obecnie jedyną spuścizną serialu pozostają trzy skromne krótkometrażówki pod hasłem The Wire: The Chronicles. Ukazują one wybranych bohaterów w okresie dojrzewania i nadają się tak naprawdę dla najwierniejszych fanów, których – co interesujące – cały czas przybywa. Ani jedno, ani drugie nie dziwi, gdyż The Wire swój status uzyskało dopiero z czasem, kiedy wizja Davida Simona i Eda Burnsa mogła zostać doceniona jako spójna, wielka całość. I tak właśnie robi największe wrażenie, tak należy ją oglądać, wręcz smakować kawałek po kawałku, nie spiesząc się nigdzie. Jest to bowiem dzieło niespecjalnie imponujące poszczególnymi odcinkami, nie robiące wrażenia konkretnymi scenami, nie porywające przepychem realizacyjnym, wymyślnymi ujęciami czy też rozbuchaną akcją.

Wręcz przeciwnie – to show niełatwy, w który wchodzimy bez większych emocji i oczekiwań. Z początku niezbyt angażujący, wręcz nudnawy, o powolnym rytmie, pozbawiony twistów i nagłych zawieszeń akcji, rezultatów których można wyczekiwać potem z wypiekami na twarzy. Z postaciami, w których nie od razu się zakochamy, być może do samego końca nie reagując ekscytacją na widok niektórych, niepewnie im kibicując – nawet aktorzy swego czasu się na tym przejechali, przyjmując swoje role bez przekonania. A mimo to The Wire podskórnie fascynuje, z każdym kolejnym odcinkiem coraz bardziej wciąga, jest coraz ciekawsze, coraz głębsze i wypełnia się całą galerią pamiętnych, charakterystycznych postaci, na których autentycznie nam zależy; dialogami i scenami, do których będziemy wracać nieraz – czy to samoistnie, czy też w parze z innymi, w szerszym kontekście.

Tym właśnie serial zdaje się wygrywać uwagę i serce najbardziej – odsłaniając nam wpierw zaledwie ścianę budynku, który potem okazuje się sporym blokiem, a ostatecznie częścią całego, gęsto zaludnionego osiedla. To minimalizm w maksymalnym ujęciu. Życie w pigułce. A pigułki opyla nam nieletni diler na rogu jednej z wielu przecznic. All in the game yo, all in the game

Czy zatem rzeczywiście jest to najlepszy serial w historii telewizji?
A jeśli, jak twierdzi slogan, to nie telewizja, tylko HBO, to czy jest to najlepszy produkt tej marki?

Warto przekonać się o tym samemu.

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA