POLSKIE filmy SCIENCE FICTION, które POWINIEN znać każdy fan fantastyki
Seksmisja (1983), reż. Juliusz Machulski
Czego to już się o tym filmie nie napisało. Czego sam o nim nie powiedziałem, choćby na łamach tego portalu. Do zachwytów nad Seksmisją Machulskiego jest zawsze dobry czas (może teraz, w dobie silnej feminizacji kultury, jest to czas jeszcze lepszy), bo to film genialny w swojej koncepcyjnej prostocie. Przyszłość, w której rządzą kobiety? Dla jednych będzie to rzeczywistość wyjęta jak z nocnego koszmaru, dla innych zachęta do zgrabnej drwiny lub refleksji nad różnicami płci, inni z kolei wykorzystają to do nakreślenia politycznej satyry, by raz jeszcze wypunktować totalitarny reżim. Jakkolwiek byśmy na Seksmisję nie spojrzeli, zawsze będziemy mieć rację, gdyż to właśnie inteligentna i cholernie pojemna formuła stanowi o jej sile. Pomysł na film jest w tym wypadku tak dobry, tak dalekowzroczny, tak silnie oddziałujący na wyobraźnie, że z powodzeniem mógłby się sprawdzić w rękach wizjonerów z większymi możliwościami budżetowymi, niż miały ówczesne produkcje rodem z PRL. I w żaden sposób taki, dajmy to, amerykański remake, nie zaburzyłby kultu Seksmisji, wybitnych ról Jerzego Stuhra i Olgierda Łukaszewicza oraz pamiętnych scen i tekstów. Najlepszy polskie SF z punktu widzenia statusu, potencjału, całości wykonania: scenariusza, reżyserii, aktorstwa? Bez dwóch zdań – Seksmisja.
Przekładaniec (1968), reż. Andrzej Wajda
Lem po raz drugi, tym razem z samym Andrzejem Wajdą za sterami. Na warsztat wzięto opowiadanie Czy Pan istnieje, Mr. Johns?, które, a jakże, i tym razem charakteryzowało się kapitalnym pomysłem wyjściowym. Po serii przeszczepów, jakich dokonano na ciele pewnego rajdowca, ten nie ma już pewności co do tego, czy jest jeszcze sobą, czy może już kimś innym. W tej grotesce jest metoda. Celne spostrzeżenia, bystry komentarz, czas na śmiech i, gdy trzeba, na powagę. Istotne pytania z zaplecza ludzkiej moralności zostają tu zadane z lekkością kolibra, przy jednoczesnym zachowaniu jego zręczności. Choć Przekładaniec to film krótkometrażowy, pozostaje jednym z moich ulubionych w dorobku słynnego nadwiślańskiego reżysera. Osobne brawa należą się Bogusiowi Kobieli, który z odpowiednią sobie energią i zagubieniem wymalowanym na twarzy oddał absurd sytuacji, w której znalazł się główny bohater. Przypomnę, że to film z roku 1968 – w Polsce głęboka komuna, bida, nędza, imperialistyczna Ameryka tworzy Odyseję kosmiczną, a Wajda (nim na dobre poczuje smutek kina moralnego niepokoju) postanawia nie być gorszym, chcąc także trochę pofantazjować. Nie dziwota, że Mr. Johns powracał później także jako sztuka teatralna – materiał do snucia refleksji o technologii i nas w jej ramach uwięzionych jest w tym wypadku ponadczasowy, a nawet powiedziałbym, z każdym dniem coraz bardziej aktualny.
Ga, ga. Chwała bohaterom (1986), reż. Piotr Szulkin
a także Golem (1979), Obi-oba. Koniec cywilizacji (1984) oraz Wojna światów – następne stulecie (1981)
Podobne wpisy
Nie tyle chciałem skupiać się w tym akapicie na konkretnym tytule, co raczej wychwalić całość dokonań Piotra Szulkina na polu SF. Niech to zatem będzie mój hołd. Śmiało można tego twórcę nazwać królem polskiej filmowej fantastyki naukowej za sprawą wybitnej tetralogii, którą w latach 1979-1986 pokazał światu. I poświęcić mu osobny artykuł, ba, jeśli trzeba, to nawet książkę. Każdy z tych filmów jest inny, a jednak łączy je wyjątkowy styl reżysera, umiejętnie łączącego groteskę, mrok i enigmatyczność w jedną oryginalną całość, nie dającą się podrobić, nie dającą o sobie zapomnieć. W Obi-oba ujęło mnie w sposób szczególny, jak przy ograniczonym budżecie można na rodzimym poletku stworzyć sugestywną, brudną postapokalipsę. Golem jest bodaj najbardziej oniryczny z czterech wymienianych dzieł Szulkina. Z kolei Wojna światów to film, wykorzystujący (podobnie jak wymieniony tu Big Bang) esencjonalny motyw SF – przybycie kosmitów – do snucia refleksji nad kondycją ludzką. Wszystkie wizje są dojrzałe, wszystkie są sugestywne, wszystkie silnie podparte religijną symboliką. Co takiego zwróciło moją uwagę w Ga, ga, że postanowiłem wyróżnić go spośród tej czwórki? Film ten ma bohatera (w roli głównej Daniel Olbrychski), z którym można się identyfikować. Podoba mi się ponadto fabuła traktująca o przygodzie na obcej planecie, w swej istocie odwołująca się do tradycji literatury planetary romance (ciekawostka – scenariusz powstał po części na bazie Twarogu Piera Paola Pasoliniego). Trochę tu czarnego kryminału, trochę sensacji, trochę satyry. Ale, jak to u Szulkina, konkluzja jest jedna – i tu nie ma zaskoczenia – świat przyszłości będzie światem zgniłym. Przynajmniej on jeden nie owijał w bawełnę.
Bonus:
Avalon (2001), reż. Mamoru Oshii
Nie jest to może film polski, a koprodukcja polsko-japońska. Jako że Avalon ma polską twarz, bo w główną bohaterkę wciela się w Małgorzata Foremniak, oraz jako że w produkcji brali udział polscy twórcy, w tym operator i scenograf, a zdjęcia powstawały we Wrocławiu, można uznać, że to tytuł silnie z Polską związany. Ma także kilka istotnych cech, które sprawiają, że w gąszczu polskiego SF warto o nim pamiętać. Avalon to film Mamoru Oshiiego, twórcy kultowego Ghost in the Shell. Jakby tego było mało, muzykę do filmu i tym razem skomponował Kenji Kawai, autor ilustracji muzycznej do anime z 1995 roku. Już sam ten fakt powinien zachęcić przeciętnego fana SF do seansu Avalonu. Warto dorzucić do tego jeszcze, iż film z 2001 roku to bodaj jedyny (z tego co udało mi się ustalić, choć pewien nie jestem) polski film SF w sposób czysty i bezpośredni odwołujący się do tradycji cyberpunku za sprawą brania na warsztat tematyki wirtualnej rzeczywistości. Najwyraźniej potrzebowaliśmy pieniędzy od kolegów z Dalekiego Wschodu i ich wyjątkowego artystycznego sznytu, by móc podywagować o jednej z najbardziej problematycznych kwestii współczesnej, stechnicyzowanej kultury. Dzięki Japończykom my też mamy więc swojego Matrixa – nie zapominajmy o tym.
Przeczytaj więcej moich tekstów o filmach science fiction, klikając TUTAJ.