OSCARY 2024: „Oppenheimer” triumfuje, Ryan Gosling bryluje
Tego wieczoru Ryan Gosling był nie tylko Kenem, ale i najjaśniej święcącą gwiazdą w Dolby Theatre. Kiedy cały na różowo z wielką charyzmą zaintonował I’m Just Ken, na wszystkich twarzach pojawił się uśmiech. A gdy do niego i tancerzy dołączyli pozostali Kenowie z filmu Barbie, wykonując fenomenalną choreografię na tle wspaniałej scenografii, cała sala już na stojąco wiwatowała i nuciła dowcipną piosenkę. Wielkie, energetyczne i kolorowe show zaprezentowane przez Goslinga i spółkę znacząco wybiło się na tle raczej monotonnej, jednak całkiem przyjemnej 96. ceremonii wręczenia Oscarów. Gdyby statuetka za piosenkę zależała od występu na żywo podczas gali, twórcy I’m Just Ken wygraliby w przedbiegach. Nie oznacza to, że triumfujące już po raz drugi w karierze rodzeństwo Billie Eilish i Finneas O’Connell wypadło blado. Wręcz przeciwnie, Billie była w What Was I Made For? perfekcyjna jak zwykle; niebywale eteryczna i poruszająca.
Obserwując kapitalne poczynania Goslinga i mając w pamięci świetną galę prowadzoną przed laty przez Hugh Jackmana, zastanawiałem się, czy może już nie czas, by prowadzenie ceremonii raz jeszcze powierzyć jakiemuś błyskotliwemu aktorowi. Zwłaszcza że weterani talk-shows nie sprawdzają się ostatnio w roli prowadzących zbyt udanie. Jimmy’emu Kimmelowi zdecydowanie najlepiej wyszły jego pierwsze Oscary z roku 2017, których wręczenie wszyscy pamiętamy przez zamieszanie wokół statuetki dla najlepszego filmu, ale również cała gala zasługuje na zachowanie w pamięci. Następne dwie prowadzone przez niego ceremonie specjalnie się nie wyróżniały, a on dostosowywał się do ich poziomu. Tym razem było bardzo podobnie – Kimmel to bezpieczny prowadzący, który nie żenuje i nie wzbudza kontrowersji, ale też specjalnie nie porywa; zwykle nie trafia z żartami i nie wnosi tak potrzebnego ożywienia.
W 2017 roku winowajczynią pomylenia La La Landu z Moonlight była koperta z nazwiskiem Emmy Stone, więc gdy aktorka odebrała zasłużonego Oscara za Biedne istoty, a potem miało nastąpić wręczenie statuetki w głównej kategorii, Jimmy Kimmel krzyczał do osób za kulisami: „Podrzyjcie tę kopertę!” – i ten żart akurat całkiem mu się udał. Najdłużej zostanie w pamięci jednak inny dowcip, w którym istotną rolę odegrał John Cena. Z okazji 50. rocznicy zakłócenia gali Oscarów przez przebiegającego golasa Cena wystąpił na scenie nago, w komiczny sposób zasłaniając miejsca intymne kopertą. Może i wyszło trochę prymitywnie, ale uważam, że był to naprawdę intrygujący sposób na zaprezentowanie statuetki za najlepsze kostiumy.
Kreatywnych rozwiązań przy ogłaszaniu zwycięzców w tym roku zresztą nie brakowało. Najbardziej celebrowano – jak zwykle – aktorów. Statuetki we wszystkich kategoriach aktorskich wręczała piątka byłych laureatów Oscara, a każdy nominowany otrzymywał zindywidualizowaną laudację na swoją cześć. Zazwyczaj jej autorem był dobry znajomy danego nominowanego, dlatego nie brakowało wzruszeń. Myślę, że to ciekawy pomysł, który jednak z punktu widzenia show może budzić wątpliwości. Przez laudacje wręczanie statuetek trwało dłużej niż zwykle, a brakowało klipów prezentujących fragmenty aktorskich kreacji, przez co same nominowane role były gorzej wyeksponowane. Z drugiej strony widok grupki laureatów witających w swoim gronie nowego zdobywcę Oscara budził wrażenie. Na scenie fantastycznie przeszłość splatała się z teraźniejszością, a powstały w wyniku doboru gwiazd konglomerat wspaniale podkreślał różnorodność nagradzanych przez lata artystów. Uwielbiam te momenty, w których Oscary udanie celebrują własną historię.
Nie wszystkie pomysły organizatorów się jednak sprawdziły. W ogóle nie podobała mi się przekombinowana prezentacja segmentu in memoriam, w której raz portrety zmarłych pojawiały się na jednym ekranie, raz na drugim; czasem wyświetlano je pojedynczo, czasem w czwórkach – wszystkie te zabiegi odciągały uwagę od samych ludzi kina, którzy odeszli od czasu poprzedniej Oscarowej gali.
Warto w tym miejscu wspomnieć o samym wystroju sceny, który z reguły na Oscarach imponuje i w tym roku nie było inaczej. W centrum mieliśmy okrągły ekran, który czasem uchylał swoją połowę, by ukazać naszym oczom orkiestrę – interesujący efekt. W tym roku scenografię zdominowały gustowne odcienie fioletu, z którymi najpiękniej komponowała się Zendaya w cudownej różowej metalicznej sukni wręczająca Oscara za zdjęcia dla Hoyte van Hoytemy, znakomitego autora zdjęć współpracującego z Christopherem Nolanem od czasu Interstellar. Van Hoytema studiował w łódzkiej filmówce, więc jego zwycięstwo można uznać za malutki polski akcent.
Nieco większym rodzimym akcentem były dwa Oscary dla Strefy interesów. Arcydzieło Jonathana Glazera na rozdaniu nagród Akademii reprezentowało Wielką Brytanię, ale jest też polską koprodukcją. Odbierając statuetkę dla najlepszego filmu międzynarodowego, reżyser w najlepszej mowie wieczoru mówił o tym, że zrobił film nie po to, by widz zastanawiał się nad grzechami przeszłości, ale nad naszą współczesnością; nad tym, do czego także obecnie prowadzi dehumanizacja. Przywoływał ofiary ataku Hamasu w Izraelu i palestyńskie ofiary trwającej inwazji w Gazie, a na koniec zadedykował statuetkę Aleksandrze Bystroń-Kołodziejczyk, która w czasach drugiej wojny światowej stawiła opór, wspomagając w miarę swoich możliwości więźniów obozu w Auschwitz – jej heroiczne czyny zainspirowały fragmenty filmu.
Wojna w Gazie nie była jedyną wspomnianą w trakcie gali, bo do napaści Rosji na Ukrainę nawiązywał w swoim przemówieniu reżyser nagrodzonego dokumentu 20 dni w Mariupolu. Mówił, że wolałby wymienić Oscara na to, by do pełnoskalowej rosyjskiej inwazji nigdy nie doszło. Ale przeszłości nie da się zmienić, trzeba myśleć o przyszłości. „Kino tworzy pamięć, a pamięć tworzy historię” – dodał na sam koniec i w ten sposób pięknie podsumował, dlaczego robienie filmów ma głęboki sens.
Pora wreszcie przejść do szczegółowego omówienia wyników gali. W zeszłym roku głównie w tym względzie narzekałem, ale w tym roku nie mam do tego najmniejszych powodów. W przytłaczającej większości kategorii wygrali zdecydowani faworyci, którym Oscary się po prostu należały. A nawet jeśli już pojawiła się jakaś drobna niespodzianka, to okazywała się niespodzianką na plus – jak niesamowicie zasłużony Oscar za dźwięk dla wspomnianej już Strefy interesów. Triumf Oppenheimera w tej kategorii też byłby słuszny, ale dawno już nie widziałem filmu, w którym dźwięk pełniłby tak istotną funkcję kreacyjną jak w dziele Jonathana Glazera. W Strefie interesów to, czego nie widać, jest ważniejsze od obrazów; dźwięki urastają do rangi głównych bohaterów.
Wieczór otworzył Oscar dla Da’Vine Joy Randolph, która cała w emocjach dała tak poruszającą mowę, że doprowadziła Paula Giamattiego do łez (przy okazji jako jedyna podziękowała też swoim piarowcom). Potem były małe zaskoczenia (Chłopiec i czapla za film animowany); odbębnione na szybko trzy zasłużone statuetki z rzędu dla Biednych istot za charakteryzację, scenografię i kostiumy; Emily Blunt i Ryan Gosling uroczo droczący się na scenie o to, który składnik Barbenheimera jest ważniejszy.
Odbierając spodziewanego Oscara za drugoplanową rolę w Oppenheimerze, Robert Downey Jr. podziękował swojemu okropnemu dzieciństwu i Akademii – w tej kolejności. Jego mowa była najbardziej energetyczna ze wszystkich. Szczypta tej energii przydałaby się innym, między innymi twórcom efektów specjalnych Godzilla Minus One, którzy byli tak bardzo pod wrażeniem sytuacji, że zamotali się w swojej przemowie niemiłosiernie – na szczęście nikt nie będzie o tym pamiętał, a wszyscy będą wspominali figurki Godzilli, z którymi pojawili się na scenie.
Cillian Murphy otrzymał chyba największe brawa wieczoru i dał świetną, klasyczną mowę. Emmie Stone w skupieniu się na Oscarze nieco przeszkadzał fakt, że w drodze na scenę – czy może, jak przekonywała, w trakcie muzycznego występu Ryana Goslinga – rozdarła się jej sukienka. Mimo tego zgrabnie udało jej się przejść do podziękowań, w których nie zapomniała oczywiście o innych współnominowanych. Lily Gladstone nie wyglądała na szczególnie zawiedzioną, chociaż pewnie musiało jej być trochę przykro, wszak ona i Stone były niemal równorzędnymi faworytkami do Oscara. Rozstrzygnięcie najciekawszego Oscarowego pojedynku przyjąłem z radością, bo sercem byłem za Emmą (chociaż spośród piątki nominowanych najchętniej nagrodziłbym Sandrę Hüller, ale na to nie było szans). Ewentualna statuetka dla Gladstone była jedyną realną szansą na Oscara dla Czasu krwawego księżyca. To już trzeci po Gangach Nowego Jorku i Irlandczyku film w karierze Martina Scorsesego, który otrzymał aż 10 nominacji i nie zdobył żadnego Oscara.
Żadnych emocji nie było w kategorii Najlepszy film – tu zwycięstwo Oppenheimera było jasne jak słońce. Wręczającemu ostatnią nagrodę wieczoru Alowi Pacino albo coś się pomyliło, albo nie udzieliła mu się atmosfera filmowego święta. Nie wyczytał nominowanych, otworzył kopertę i jakby od niechcenia stwierdził, że „jego oczy widzą Oppenheimera”. Wyszło dość kuriozalnie, ale takim legendom jak Pacino można wiele wybaczyć. Dużo lepsza okazała się prezentacja nagrody dla najlepszego reżysera. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że była to symboliczna zmiana warty – wielki Steven Spielberg wręczył Oscara Christopherowi Nolanowi, który obecnie zajmuje podobną, najwyższą pozycję w Hollywoodzie jak Spielberg w latach 90. Oppenheimer jest dla Nolana trochę jak triumfująca 30 lat temu na Oscarach Lista Schindlera dla Spielberga. Oba filmy to monumenty skupione na ważnych wycinkach historii, za sprawą których cenieni twórcy blockbusterów ostatecznie dowiedli reputacji wielkich autorów „poważnego” kina.
Akademia wybrała w tym roku naprawdę dobrze. Gala wyszła nieźle, ale bez szału – poza drobnymi wyjątkami nieszczególnie wyróżniała się na tle innych z ostatnich lat; ani na plus, ani na minus. Zobaczymy, jak będzie za rok – ja już nie mogę się doczekać.