BIEDNE ISTOTY. (Anty)baśń o pięknej i bestiach [RECENZJA]
Po znakomitej roli Abigail w Faworycie, zmarnowanym potencjałem byłoby nie zaprosić Emmy Stone do swojego kolejnego projektu, z czego Lánthimos doskonale zdawał sobie sprawę. W Biednych istotach, obsadzając ją jako jedyną (dosłownie) w swoim rodzaju Bellę Baxter, wykorzystuje jej aktorski potencjał w sposób, jakiego jeszcze nie widzieliście i którego najprawdopodobniej nawet się nie spodziewaliście.
Główna bohaterka najnowszego filmu greckiego reżysera jest absolutnie hipnotyzująca już od pierwszych sekund, w których pojawia się na ekranie. Nie sposób oderwać od niej wzroku, nawet wtedy, gdy przejawia zachowania – delikatnie mówiąc – co najmniej niestandardowe i zdecydowanie nie zawsze wizualnie atrakcyjne, choć nawet w tych wypadkach pozostaje co najmniej… bezpretensjonalnie urocza i budząca w widzu nieskończone pokłady sympatii. Stone bardzo umiejętnie ogrywa zarówno mimiką, jak i cielesnością kolejne etapy umysłowego rozwoju swojej postaci.
Bella Baxter to kobieta z krwi i kości, a obserwowanie, jak dojrzewa i odkrywa siebie, stanowi niezwykle fascynujący proces. Jest to rola, która niewątpliwie ma szansę na trwałe zapisać się na kartach kinematografii, funkcjonująca jako symbol kobiety współczesnej w kontekście wyzwolenia od wszelkich konwenansów od wieków zakorzenionych w społeczeństwie, co zresztą zostaje kilkukrotnie podkreślone przez samych bohaterów filmu. Lánthimos – celowo bądź przy okazji, przy czym skłaniałabym się jednak ku temu pierwszemu, jako że nie mam wątpliwości, iż wszystkie jego dzieła są starannie przemyślane – stworzył jeden z najbardziej feministycznych portretów ostatnich lat.
Nie oznacza to bynajmniej, że mężczyźni w Biednych istotach nie są istotni. Choć – z pewnymi wyjątkami – samolubni i bezwzględni, odgrywają znaczące role w procesie charakterologicznego rozwoju Belli. To oni stanowią iskrę wzniecającą zachodzące w niej zmiany, a zarazem klucz do zrozumienia, kim jest i dokąd zmierza. Jak na ironię, próbując ją „usidlić”, pomagają jej zrozumieć, czym jest i jak wygląda wolność, której tak bardzo pragnie. I to na przekór temu, iż stanowią bardzo silne i wyraziste postaci, w czym ogromna zasługa leży po stronie męskiej obsady aktorskiej. Willem Dafoe jako Dr God(win) Baxter ma w sobie coś zarówno z absolutnego geniusza, jak i zdegenerowanego szaleńca. Jak się prędko okazuje, jest, jaki jest, nie bez powodu – przeszłość ukształtowała go jako człowieka w niezwykle brutalny sposób. Ramy Youssef i Mark Ruffalo w rolach kolejno poczciwego Maxa McCandlessa oraz uwodzicielskiego Duncana Wedderburna nie pozostają ani trochę mniej znaczący. Wykreowani przez nich bohaterowie w swojej odmienności stają się wobec siebie komplementarni, doskonale się wzajemnie uzupełniając na ekranie, a zarazem w żadnym momencie nie przyćmiewając aktorskiego popisu Emmy Stone jako Belli Baxter.
W Biednych istotach Lánthimos pełnymi garściami czerpie z niemieckiego ekspresjonizmu. Teatralizacja i umowność, a zarazem plastyczność świata przedstawionego, scenografia (autorstwa Jamesa Price’a) oraz kostiumy (autorstwa Holly Waddington) zdominowane przez krzywizny, deformacje i załamania perspektywy, składające się na tajemniczy, gęsty, momentami surrealistyczny klimat, a zarazem dodatkowo uwypuklone poprzez wykorzystanie obiektywów z efektem rybiego oka, wyrazisty kontrast między czernią a bielą, a następnie przejście w nierealistyczne, jaskrawe kolory i retrofuturystyczne elementy przestrzeni rodem z Metropolis… Wymieniać można by było bez końca. Nawiązania są obecne nie tylko w warstwie wizualnej, lecz również, a być może przede wszystkim – fabularnej. Już sama Bella Baxter, sztucznie przywrócona czy też przywołana do życia, koresponduje z archetypem ekspresjonistycznego bohatera o mrocznym profilu, jak również stanowi oczywiste odniesienie do kultowej postaci z Frankensteina. Z tą jednak różnicą, że mimo iż z fizjologicznego punktu widzenia nie jest człowiekiem, a istotą wynaturzoną, to należałoby się pokusić o stwierdzenie, że od początku do końca pozostaje najbardziej ludzką i piękną – nie tylko na zewnątrz, ale również w środku – ze wszystkich bohaterów, podczas gdy kolejni ludzie, których spotyka na swojej drodze, mają w sobie coraz to więcej i więcej z „bestii”. Jak podsumowuje w pewnym momencie Harry Astley (Jerrod Carmichael), mężczyzna, który w brutalny sposób uświadamia naiwną Bellę, otwierając jej oczy na realność cierpienia: „Wszyscy jesteśmy okrutnymi bestiami. Rodzimy się nimi i nimi umieramy” (org. „We are all cruel beasts. Born that way, die that way”). Wywołuje tym samym oburzenie głównej bohaterki, która w swojej drodze postanawia dążyć do tego, by pozostać dobrym człowiekiem w prawdziwym tego słowa znaczeniu.
Niezwykle intrygującym w kontekście najnowszego filmu Lánthimosa wydaje mi się zjawisko widzów wychodzących z seansu. Choć w momencie jego rozpoczęcia sala była wypełniona po brzegi, a obecność na projekcji podczas weneckiego Biennale zdawałaby się nie być przypadkową, z biegiem czasu ich liczba zaczynała ulegać zmniejszeniu – być może nie bardzo drastycznemu, lecz z pewnością zauważalnemu. Jeśli obserwowanie kobiety odkrywającej własne „ja”, którego częścią składową staje się również eksploracja własnej seksualności, jest dla was czymś nieprzystającym do oglądania na dużym ekranie, to – uprzedzam – najprawdopodobniej dołączycie do wyżej wspomnianego grona. W takim przypadku jednak na pewno będziecie mieli czego żałować, ponieważ to, co oferuje nam Lánthimos, funkcjonuje najlepiej jako jedna spójna całość, w której jak to w baśniach bywa, każdy z bohaterów na końcu dostaje to, na co sobie zasłużył.
Grecki reżyser pozostaje wierny wypracowanemu przez siebie stylowi filmowemu, jednocześnie oferując coś na wielu poziomach zupełnie innego od tego, co stworzył do tej pory. Biedne istoty to seans-doświadczenie, który wprowadza widza w pewnego rodzaju fascynujący trans, a dźwięki niezwykle klimatycznej muzyki skomponowanej przez Jerskina Fendrixa, doskonale uzupełniającej piękną warstwę wizualną i intrygującą warstwę fabularną, wybrzmiewają w głowie jeszcze na długo po jego zakończeniu. Lánthimos w swoim najnowszym filmie, niczym artysta ekspresjonistyczny – jak pisał w 1919 roku Kasimir Edschmid – „nie tyle odbiera świat, ile go stwarza – przestaje widzieć, lecz ma wizję”. A jest to wizja – podobnie jak Bella Baxter – piękna na wielu poziomach i absolutnie jedyna w swoim rodzaju.