OSCAROWE POMYŁKI
Hello, Bonjour, Aloha, Ciao, Olá, Ahoj!
Kategoria najlepszego filmu nieanglojęzycznego istnieje od 1956 roku (wygrała wtedy La Strada) i trzeba przyznać, że stanowi przyjemny ukłon Amerykanów dla reszty świata. Ale nic więcej. I tak powinno pozostać, wszak Oscary to nagrody jankeskiego przemysłu filmowego dla własnych twórców, których nie brakuje. Niestety bardzo szybko ten podział zaczął się rozmywać i filmy zagraniczne często mieszają w innych kategoriach, w których wydają się być zwykłymi zapchajdziurami, a ich obecność w głównej stawce to niejednokrotnie sztuczne rozszerzanie konkurencji oraz marnotrawstwo miejsca (zwłaszcza znając zamiłowanie Amerykanów do czytania napisów).
Jasne, Emmanuelle Riva była świetna w Miłości, ale od początku było wiadomo, że ktoś pomylił tutaj strony oceanu. Jeszcze bardziej dziwiła nominacja dla Fernandy Montenegro za Dworzec nadziei. Serca widowni podbił tańczący na krzesłach Roberto Benigni – notabene jeden z niewielu zwycięskich przykładów – ale i on przypominał wyjętego z innej bajki królewicza. Bukmacherów z kolei o zawał z pewnością przyprawił Przyczajony tygrys, ukryty smok, który wbił się w amerykańską wyobraźnię na początku XXI wieku tylko dlatego, że jednym z koproducentów filmu było studio Sony. Fanny i Aleksander, Okręt, Wujaszek z Ameryki, Twarzą w twarz, Siedem piękności Pasqualino – to mniejsze lub większe (arcy)dzieła z lat wcześniejszych, które z kolejnych gali robiły groch z kapustą. Najbardziej boli w tym wszystkim jednak to, że Amerykanie byli w swojej miłości dla „obcych” strasznie monotematyczni.
Kurosawa, Fellini, Lelouch, Truffaut, De Sica, Rossellini, Rohmer i od czasu do czasu Costa-Gavras to główni twórcy, którzy niemal zawsze mogli liczyć na poklask AMPAS-u. Tak jakby nie liczyła się jakość nominowanych filmów, tylko sama obecność uznanych marek. Francja, Italia, Japonia, Szwecja i Niemcy to więc kraje, do których USA wyciągało rękę najczęściej, a nominacje dla nich były niekiedy mocno enigmatyczne. Polacy na tej liście bywali rzadko – poza fazą na Kieślowskiego (którego i tak mylono zapewne z twórcą francuskim), docenieniem roli Idy Kamińskiej w czechosłowackim Sklepie przy głównej ulicy i nominacją dla Agnieszki Holland za scenariusz do Europa, Europa pozostawaliśmy w bezpiecznej strefie „jedynej właściwej” kategorii.
Najlepszy film animowany: Disney
Wystarczy napisać, że sam Walt zdobył za życia dwadzieścia dwa Oscary, a nominowany był aż pięćdziesiąt dziewięć razy – rekord, którego nikt nie pobił do dzisiaj (inna sprawa, że większość z tych laurów spłynęła na mistrza za krótki metraż). Studio Disneya doliczyć sobie może drugie tyle nagród, które rozkładają się mniej więcej po równo na kategorie muzyczne (score i piosenka, gdzie prym wiodą odpowiednio Alan Menken i Randy Newman, którzy razem mają na koncie dziesięć statuetek, nie zawsze sprawiedliwych) oraz właśnie dla najlepszej animacji. Już w 1939 roku, po premierze Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków, Akademia zmuszona była wykuć Disneyowi specjalną nagrodę (a konkretniej jeden duży i siedem małych Oscarków). Z kolei w latach dziewięćdziesiątych – czyli największej świetności studia, kiedy w parze z porywającą techniką szły nieprzeciętne fabuły – doszło nawet do tego, że Piękną i Bestię nominowano do filmu roku! Historyczny precedens, który dwie dekady później powtórzył Odlot stworzony wespół z Pixarem.
Od momentu, w którym dla animowanych cudów wyodrębniono jednak osobną kategorię – a był to rok 2001 – laureatami ogłaszany jest właściwie tylko Disney albo Pixar (który do Disneya i tak już należy, więc wszystko zostaje w rodzinie). Zaledwie parę razy udało się wyrwać Akademii z tej rutyny – i to pomimo faktu, że z roku na rok coraz więcej, coraz lepszych animacji z całego świata zostaje nominowanych do Oscara. Cóż jednak z tego, skoro ich twórcy własnego Oscara mogą sobie co najwyżej… narysować. I o ile nie raziło to w momencie, gdy Disneyoxar faktycznie prezentował nową jakość, przekraczał bariery (choć przegrana Katedry z Czub-Czubami w kategorii krótkometrażowej boli do dziś), o tyle od ładnych paru lat laury zbierają strasznie przeciętne i, co gorsza, mocno infantylne baje tego studia. Zupełnie tak, jakby całą sprawę załatwiało wciśnięcie jednego, czerwonego guziczka…
10 na 10, czyli o 5 za dużo
Oscary kojarzą się głównie zawsze z piątką nominowanych – przynajmniej w głównych kategoriach, gdyż te pomniejsze potrafią niekiedy ograniczać się nawet i do zaledwie dwóch pozycji. W latach trzydziestych i czterdziestych poprzedniego stulecia pretendentów do nagrody głównej było jednak nawet i dziesięciu. Procederu tego zaprzestano – słusznie zresztą – tuż po wojnie i od tego czasu prestiż Złotych Rycerzy jedynie wzrósł. Niestety w 2010 roku postanowiono odkopać pomysł.
Skutkiem tego o Oscara dla najlepszego filmu roku biły się takie przeciętniaki jak Wielki Mike, Była sobie dziewczyna, Hej, skarbie, W chmurach, Wszystko w porządku, American Hustle, Tajemnica Filomeny, Selma, Boyhood, Most szpiegów, Spotlight, Marsjanin, tegoroczne Ukryte działania i Moonlight, czy nawet Avatar oraz ostatni Mad Max – filmy nawet jeśli dobre lub bardzo dobre, to z całą pewnością nie oscarowe. Produkcje, które normalnie zwyczajnie nie miałyby szans się załapać do walki o złoto. Ktoś powie, że to chyba dobrze, jeśli okazję do wypłynięcia dostają również maluczcy. Sęk w tym, że bardziej niż w ilość (oraz długość, wszak gala do najkrótszych i tak już nie należy) powinno się celować w jakość. Pozostaje zatem liczyć, że szacowna Akademia znowu zrewiduje swój regulamin – im szybciej, tym lepiej.
Bonus: bezpieczeństwo statuetek
Sprawa wcale nie taka oczywista. Oscary „znikały” już bowiem kilkukrotnie w swej blisko dziewięćdziesięcioletniej historii. W 2002 roku tego „zaszczytu” dostąpił Złoty Rycerz należący do Whoopi Goldberg, która wysłała go na drobny retusz i wkrótce dowiedziała się, że wyparował on z zapieczętowanego transportu. Statuetka odnalazła się parę dni później w… koszu na śmieci.
W miejskich odpadach poniewierało się również większość z pięćdziesięciu pięciu Oscarów, które dwa lata wcześniej skradziono z załadunku dosłownie na moment przed ceremonią, co wywołało burzę w mediach, a wytwórcom statuetek zbiło sen z powiek (ponoć potrzeba aż trzech miesięcy, by wyprodukować pięćdziesiąt sztuk). Sprawców złapano i skazano (bynajmniej nie na oglądanie Shawshank), a odzyskane statuetki zniszczono, bo „nie wypadało rozdawać skradzionego dobra” (cytat jak najbardziej prawdziwy). Jeszcze jedną z brakujących odzyskano przypadkiem dopiero w 2003 roku, w trakcie… narkotykowego nalotu (uwzględni to remake Scarface?). Dwóch jednak nadal brakuje – obserwujcie zatem ebay!
korekta: Kornelia Farynowska