Oryginały GORSZE od swoich remake’ów
Król Lew (1965 i 1994)
Jak jechać po bandzie, to jechać po bandzie. Tym razem jest ona animowana i Disney się nazywa. Dla tego prężnego studia lata dziewięćdziesiąte XX wieku były bodaj najlepszymi w historii. Z ekranu raz po raz sączyły się wtedy kolejne wspaniałe historie, które zrealizowane były tak znakomicie, że właściwie nikt nie przejmował się, iż w taki czy inny sposób były one adaptacjami dobrze już znanych opowieści. W przypadku lwa, co to królem został, mieliśmy do czynienia z przemieleniem przez rysowników szekspirowskiej klasyki i… japońskiej kreski (taka swoista zemsta za Pearl Harbor).
Kimba Biały Lew to początkowo sięgająca lat sześćdziesiątych seria telewizyjna powstała na bazie ludowych obrazków mangą zwanymi. Z czasem serial doczekał się rozwinięcia, przerodził się później i w pełnometrażowe filmy, a wszystko to wyświetlano również w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Nic zatem dziwnego, że gdy Król Lew wszedł na ekrany kin, w kraju, w którym gejsze kwitną częściej od wiśni, zawrzało. Tyle brudnej historii.
Fakty są natomiast takie, że chociaż Disney sporo faktycznie skopiował (szkielet fabularny jest praktycznie taki sam, z tą różnicą, że w oryginale ojciec Kimby kończy jako dywanik w salonie myśliwego, a tatusia Simby… cóż, wszyscy dobrze wiemy, kto go killim; kilka scen także jest do złudzenia podobnych), to jednak zrobił to wspaniale, dosłownie przekuwając w nową jakość. Nie umniejszył jednocześnie rangi białego lewka (nie mylić z lewakiem), gdyż ten był już klasyką nieletnich w momencie pierwszych szkiców Mufasy i spółki. Sam także został przy tym kanonem rysowanych ruchomych obrazów (nie tylko) dla najmłodszych.
Oczywiście tak totalnie obiektywnie nie da się porównać obu patentów, bo ci, którzy wychowali się na japońskiej animacji, będą ją przedkładać nad amerykańską kopię – i na odwrót.
Nawet jednak najbardziej zatwardziali zwolennicy samurajskich klimatów powinni uznać wyższość jankeskiego „remake’u”.
Simba wygrywa z Kimbą nie tylko dojrzalszą, bardziej niejednoznaczną historią, którą perfekcyjnie wpisano w afrykańską otoczkę, ale też i samym wyglądem. Jedno spojrzenie na powyższe obrazki i wszystko staje się jasne. Ten późniejszy tli się kolorami, ma jasny podział na postacie, które w dodatku faktycznie odpowiadają rzeczywistym zwierzętom. Tymczasem bohaterowie pierwowzoru to jakaś kolorowa tandeta, a tytułowemu herosowi bliżej do dalekiego kuzyna Bambi o IQ Forresta Gumpa niż wywodzącemu się od kotów postrachowi sawanny (co trochę poprawiono w późniejszych odsłonach). Kartą przetargową, która wygrywa główną stawkę (samochód, wakacje w Dubaju, no i serca widowni), są też zdecydowanie bardziej wyraziste charaktery tychże postaci, niezapomniany humor, trafne popkulturowe odniesienia i bezbłędna ścieżka dźwiękowa, którą nagrodzono Złotym Rycerzem. Raz jeszcze hamburgery górują nad sushi.
Noc żywych trupów (1968 i 1990)
No i powiało grozą. Musiało, skoro pod lupą tak kluczowy dla gatunku tytuł George’a A. Romero, który pod koniec lat sześćdziesiątych przetarł szlaki, po których filmowcy poruszają się po dziś dzień (sam twórca również, choć on akurat, według wielu, od dawna błądzi po lesie). Sławę, chwałę i kasę zawdzięcza on filmowi zrobionemu dosłownie za kilka baksów. I… to niestety widać. Nawet nie chodzi o czarno białe zdjęcia, bo te dodają jedynie klimaciku. Ale spowodowana niskim budżetem pewna, hmm… „ślamazarność” tego legendarnego filmidła oraz niekiedy naprawdę drewniane aktorstwo, na czele z kompletnie obojętną widzowi Barbrą, potrafią leciutko zirytować widza blisko pięćdziesiąt lat po premierze (!!!). Lubię ten film, żeby nie było – ma przyjemny klimacik, znakomite zakończenie i parę patentów, które wciąż potrafią się obronić. A jego scenograficzny minimalizm służy historii. Nietrudno zgadnąć, czemu został klasykiem.
Niemniej, jeszcze bardziej lubię to, co zrobił z tym samym punktem wyjścia uczeń mistrza, Tom Savini, od paru ładnych dekad noszący przydomek „ojciec chrzestny gore” („zrobiłem mu flaki, których nie mógł odmówić”). W 1990 roku poszedł on z duchem czasu, stawiając na kolor, panoramę, no i, rzecz jasna, bardziej dopracowaną stronę techniczną, ze szczególnym uwzględnieniem charakteryzacji zombiaków. Nie tylko nie zaszkodziło to opowieści, ale sprawiło, że nabrała… cóż, nowych barw. Zwiększony dynamizm (przy jednoczesnym uszanowaniu cierpliwego tempa niemych oprawców) oraz bardziej konkretna akcja, w trakcie której bohaterowie nie czekają na Borg wie co, tylko działają, również można rozpatrywać jedynie w kontekście plusów.
Także sami aktorzy – wliczając w to inną legendę straszenia, Tony’ego Todda – spisują się o wiele lepiej, bo też i mają znacznie sprawniej rozpisane relacje i dialogi. W końcu sama Barbara, oprócz zyskania dodatkowego „a” w imieniu, stała się pełnoprawną heroską z krwi i kości, której chce się kibicować, i która faktycznie przechodzi przemianę z zahukanej panny bez wydania w istną kobietę czynu, która przyparta do muru nie boi się pociągnąć za spust. Duża w tym zasługa Patricii Tallman, zarówno fizycznie atrakcyjniejszej dla oka (ach, te rude włosy i przepocony podkoszulek à la John McClane!), jak i mającej w nim niezaprzeczalny błysk charyzmy. W przeciwieństwie do pierwowzoru to autentycznie ciekawy charakter.
Nienachalny humor oraz niegłupie zmiany w finale, acz na dłuższą metę kosmetyczne, nie zabijają ducha oryginału.
A dalece większa widowiskowość sprawia, że w starciu z nim film Saviniego zyskuje kolejne punkty do szacunku. I pozostaje żywym (a jakże!) dowodem na to, że przy odrobinie samozaparcia można wejść dwa razy do tej samej, pełnej zgnilizny wody i nie tylko się nie utopić, ale też nauczyć nowego stylu pływania. Tym większa szkoda, że bezustannie i kompletnie niezasłużenie pozostaje on w cieniu starszego brata.