search
REKLAMA
Artykuł

Oryginały GORSZE od swoich remake’ów

Jacek Lubiński

8 marca 2016

REKLAMA

Zwariowany Professor (1963 i 1996)

Po gore czas na łzy – ze śmiechu oczywiście. Gruby i chudszy (koszmarnie dosłowne tłumaczenie) w wykonaniu Eddiego Murphy’ego oraz wcześniejszy o trzydzieści lat Zwariowany profesor Jerry’ego Lewisa są niezależnie od siebie uznawane za klasyczne pozycje w dorobku obu komików. Ich odbiór zależy jednocześnie w dużej mierze od tego, czyj typ humoru lubimy bardziej. Czy typowe rżnięcie głupa pełne nie zawsze uzasadnionych żartów po sufit, czy oscylujące wokół wulgarności komedie omyłek z pierdzeniem w tle. Obie te drogi mają swoje słabości i mocne strony, zatem niełatwo jest wskazać tym razem przodownika pracy

Profesor Lewisa bawi kontrastami, podczas gdy Murphy jest bardziej literalny i bazuje wokół humoru sytuacyjnego. U Lewisa odrzuci nas przesadzona (nawet jak na przyjętą konwencję), wręcz koszmarna charakteryzacja z epoki kamienia łupanego oraz liczne niedopowiedzenia, a nawet bezsensowny brak wyjaśnień dla niektórych ekranowych wydarzeń. Tymczasem Murphy stawia na wciąż nieźle trzymające się efekty specjalne i dosadne, czasem aż nadto, scenki. Lewis zachwycić może swoistą nieprzewidywalnością gagów, ich kreatywnością – niektóre żarty nawet dziś potrafią zaskoczyć kierunkiem, w którym idą, tudzież naprawdę chwytliwym wykorzystaniem prostoty rozwiązań. U Murphy’ego podążać będziemy natomiast bardziej tradycyjną drogą kom-romu (wszak główną osią fabuły jest dupa nie do zdobycia, w której buja się główny bohater) oraz oklepanymi niczym rzeczony tyłeczek lejdi gagami. Obaj panowie serwują z kolei nieco moralnych nauk o pięknie wnętrza i byciu sobą, popadając tym samym w nieuchronne schematy takich przypowieści, wypełnione w dodatku podobnie stereotypowymi postaciami.

7nutty

Mimo wszystko przyszły Osiołek ze Shreka robi to nieco lepiej.

Jego siła tkwi przede wszystkim w większej spójności opowieści, która jest być może pozbawiona scenariuszowych wolt, ale przynajmniej klarowna oraz konsekwentnie poprowadzona. Lewisowi brakuje chwilami tego wyczucia – bezustannie sypie żartami wyjętymi nie tyle z rękawa, co z innej beczki. Same w sobie może i są zabawne, lecz narracyjnie wątpliwe, wywołujące na twarzy widza stosowny niepokój.

Niepokój ten wzmaga dodatkowo jeszcze wygląd i zachowanie protagonisty. Przerysowana ciapa z zębami na wierzchu i irytującym głosikiem oraz jeszcze gorszym zachowaniem być może śmieszy, ale trudno jej wygrać serce widza. W przeciwieństwie do całkiem normalnego gościa w wykonaniu Murphy’ego, którego przed miłosnymi podbojami oraz bujnym życiem towarzyskim powstrzymuje zwykła otyłość i spowodowana nią urocza nieśmiałość. W tego kolesia wierzę – w sepleniącego pajaca, który urwał się z kreskówki o króliku Bugsie już niezbyt. Gwoździem do trumny jest alter ego oryginalnego profesorka – gość i owszem, bardziej pewny siebie, przebojowy, ale zarazem buc z kijem w dupie. Chudy Murphy tymczasem idzie na całego, z uśmiechem na mordzie robiąc wszystko to, czego nie mógł wcześniej. To również w dużej mierze egocentryczny prostak, ale nie sposób nie lubić jego stylu życia. Suma sumarum, aż prosi się tutaj o podsumowanie, które pojawiający się na drugim planie Grubszego…, Dave Chappelle wypowiedział w innej komedii: „Man, white men can’t jump!”.

Ocean’s Eleven: Ryzykowna gra (1960 i 2001)

Siódemkę kończymy jedenastką, która wbrew pozorom nie ma nic wspólnego z morskimi rejsami. Wręcz przeciwnie, bo w obu przypadkach akcja dzieje się w samym sercu pustyni, na której kwitnie legendarne miejsce hazardu – Las Vegas. Zarówno w oryginale, którego polski tytuł – Ryzykowna gra – stał się po latach jedynie dopiskiem do głównego członu nazwy, jak i w remake’u punkt wyjściowy i zapalny fabuły są dokładnie takie same. Różnice pozostają w, jak zwykle, obsadzie, stawce gry (zwykła chciwość vs zemsta), wykorzystanej technice i sposobie narracji. Wszystkie te rzeczy znowu zdają się kuleć zdecydowanie bardziej w pierwotnej produkcji.

Owszem, oryginał ma Franka Sinatrę, Deana Martina oraz wtórującego im Sammy’ego Davisa Juniora i zawsze cudowną Angie Dickinson. Ale na tym koniec. Cała reszta ekipy, ikoniczna w chwili premiery, dziś dla przeciętnego widza stanowi raczej anonimową zbieraninę, nie porażającą specjalnie osobowościami ani chemią między sobą. A okazjonalne camea ani ziębią, ani grzeją. W dodatku słynne Rat Pack odrobinę pogrążyło ten film – dosłownie i w przenośni. Na planie nie tylko budżet rósł, ale i ploty odnośnie tego, co wyprawia ekipa w kuluarach i jakie to zabawy nie odchodzą w kasynach. Szkoda jedynie, że ten imprezowy nastrój nie udziela się specjalnie widzowi, a przynajmniej nie temu współczesnemu.

Jak na film o wielkim przekręcie dzieje się stosunkowo niewiele, a większość bohaterów, o ile nie tonie w ego Sinatry i Martina, zostaje sprowadzona do raczej dość obojętnego tła. Finałowa rozgrywka także spływa po odbiorcy, kompletnie nie robi po latach wrażenia. A dwie godziny seansu potrafią się dłużyć – czy to przez wokalne wstawki, czy też równie „zajmujące” dialogi o niczym. Pozostaje przyjemny klimacik retro, jak zwykle niezawodna czołówka od Saula Brassa oraz zaskakująco gorzka końcówka. Nie jest to złe, ma swój urok i może się podobać. Ale historii brakuje iskry, a fabuły haczyka na widza.

7oceans

I remake oba te elementy ma. Owszem, w nim także prym wiodą wizerunki George’a Clooneya i Brada Pitta, ale reszta wesołej kompanii nie daje im się przyćmić.

Jedenastka obsadzona została bezbłędnie i każda postać coś wnosi do ekipy, jest sympatyczna i zapada w pamięć.

Jest “jakaś”. Za czterdzieści lat, kiedy powstanie kolejna wersja (a raczej kolejna z kolejnych, bowiem już robią damski remake!), część z nich pewnie także przepadnie w odmętach historii kina, lecz wszyscy wypadają zdecydowanie barwniej od starej paczki, odzianej w te same, kiedyś modne garniaki.

Pozostałych atrakcji również nie można umniejszyć – dzieje się dużo zarówno w sferze obrazu (odpowiednio dynamiczny montaż), dźwięku (bezbłędna muzyka), jak i fabuły (błyskotliwy scenariusz). Już sam początek filmu potrafi zaintrygować, a wizualne sztuczki i żwawe, cięte dialogi nie pozwalają na chwilę nudy. Nad całością unosi się także świetna, odprężająca atmosfera, której odrobinę brakowało w ciut za sztywnym w swym pozerstwie oryginale. Tutaj nikt nie stara się na siłę udowodnić poziomu swego wyluzowania, każdy robi swoje. Mamy do czynienia z charakterną, zgraną grupą, pełną indywidualności, które dobrze się czują ze sobą. Zatem i widz czuje się dobrze z nimi. Dowodem tego dwie, całkiem udane kontynuacje, które jedynie pieczętują wyższość (może nie tyle aktorską per se, co czysto rozrywkową) „dziesiątki plus” Clooneya nad „prawie tuzinem” Sinatry. Choć i tu, i tu można ogółem popatrzeć sobie na zdecydowanie więcej gwiazd. I jakoś tak te nowe jaśniej świecą…

*

Kończąc, mam nadzieję, że nikogo nie zniechęciłem do którejkolwiek z wymienionych pozycji. Wszystkie z pewnością warto samemu obejrzeć i wyrobić własną opinię o poszczególnych odsłonach tych samych i zarazem jakże innych historii wielkiego (a czasem małego) ekranu.

Darz bór!

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA