search
REKLAMA
Artykuł

Oryginały GORSZE od swoich remake’ów

Jacek Lubiński

8 marca 2016

REKLAMA

Gorączka (1989 i 1995)

Przykład być może nieco naciągany, ale autentyczny. W oryginale Heat było telewizyjną produkcją średniego sortu, z koszmarnym polskim tytułem – L.A. Takedown to jakimś cudem Wydarzyło się w Los Angeles. Ano wydarzyło się. Konkretnie aktorstwo na poziomie Słonecznego patrolu (mimo pozornie wielu znakomitych nazwisk w obsadzie), dialogi wypowiadane w tak toporny sposób, że można złapać się za głowę, siermiężna realizacja, słaby montaż, kiepskie udźwiękowienie… i tak dalej. Parę plusów się znajdzie, pełnego obciachu nie ma (bo też i kompletnie słabe przykłady nigdy nie były moim celem). Lecz generalnie produkcja ta, planowana początkowo jako pilot serialu, nie ma zbyt wielu atutów, by wybić się ponad telewizyjną średnią – zwłaszcza w porównaniu z innymi dziećmi Michaela Manna: Crime Story i Policjantami z Miami. A już obecna złota era małego ekranu to poziom nieosiągalny dla tego półtoragodzinnego, archaicznego pilota.

7heat

Mann jednak szybko ogarnął się (lub ktoś powiedział mu, żeby się ogarnął), dopracował historię, jej detale, postaci oraz rzucane przez nie teksty i sześć lat później zafundował światu arcydzieło kina sensacyjnego, a którego plusach nawet nie ma się co rozpisywać, bo padłaby klawiatura (a poza tym na stronie są już odpowiednio rozbudowane teksty na ten temat). Z kolei porównywanie obu tytułów „na serio” byłoby zwykłą powtórką walki Apollo Creeda z Ivanem Drago, w której ten pierwszy chwilę pajacuje, po czym pada martwy na deski.

Nokaut. I to taki, że ponad dwadzieścia lat od premiery właściwej Gorączki ręce potrafią się dalej spocić człowiekowi na samo jej wspomnienie.

To nadal mistrz świata wagi ciężkiej, o którego upośledzonym bracie bliźniaku szczęśliwie mało kto już pamięta.

Kill Bill (1973/74 i 2003/04)

Ten przykład jest jeszcze bardziej przyszywany, lecz i tutaj nie ulega wątpliwości, że w taki czy inny sposób mamy do czynienia z opowiadaniem tej samej historii na nowo. Quentin Tarantino słynie ze swojej postmoderny i przerabiania wszystkiego, co obejrzał kiedyś podczas pracy w wypożyczalni wideo (a potem w domu, w czasie wolnym). Oba woluminy Kill Billa tlą się zatem z taką samą intensywnością kolorami, z jaką iskrzą się nawiązaniami i bezpośrednimi cytatami z bogatej historii kina. Trzon całej historii oraz jej poszczególne sceny i detale, to jednak nic innego, jak przemielenie przez amerykańską (tudzież quentinowską) wrażliwość obu części Lady Snowblood (w Polsce tylko pierwsza odsłona została przetłumaczona na Krwawą Panią Śniegu), z urodziwą Meiko Kaji w roli tytułowej. Raz jeszcze oryginalne filmy, które jeden po drugim zaatakowały japońskie kina w latach siedemdziesiątych, zostały wyciągnięte z kart komiksu. I ponownie ich późniejsze wskrzeszenie stanowi zwyczajnie ciekawszy, atrakcyjniejszy kawałek sztuki filmowej.

7Kill

Abstrahując od eklektycznej ścieżki dźwiękowej u Tarantino (na której panna Kaji również się pojawia, i to dwukrotnie), generalnie wszystko się zgadza. I tu, i tam mamy sponiewieraną przez złych ludzi niewiastę, która chwilę popłacze sobie, potem poprawi włosy, zepnie poślady i zrobi listę, której będzie się trzymać aż do końca. Oczywiście na liście bynajmniej nie znajdziemy mleka i jajek, tylko kolejne nazwiska do odstrzału (czy też raczej odcięcia). W obu fabułach mamy tę samą manierę stosowania rozdziałów i bliźniaczo wyglądające retrospekcje, a poszczególne sekwencje Tarantino – mówiąc kolokwialnie – dosłownie zerżnął, chociaż czasem nadał im nieco inny wydźwięk.

Co by przy tym o pierwowzorach nie mówić, to jednak młody fetyszysta kina wszystko zrobił lepiej.

Kultowe, zwłaszcza w ojczyźnie, przygody panny Yuki, która drepcze od wioski do wioski ubrana w tradycyjne (i tradycyjnie obcisłe), białe fatałaszki i małymi kroczkami dekapituje poszczególnych zakapiorów, budzą dziś w większości uśmiech politowania. Pod niemal każdym względem ustępują ubranej w kombinezon Bruce’a Lee Pannie Młodej (aka Czarnej Mambie, aka Beatrix Kiddo, aka Mamusi, aka kto wie, co jeszcze), która zdecydowanie pewniejszą ręką radzi sobie z wesołą kompanią Billa i szalonymi osiemdziesięciu ośmiu chłopa w maskach. Motywacja, relacje między postaciami, ich niejednoznaczność, celebrowanie ważkich scen, pojedynki oraz oczywiście dialogi i zabawy formą – to wszystko QT do spółki z UT wyśrubował niemalże do perfekcji, sprowadzając oryginał nie tyle do parteru, co do nakręconego przez weekend amatorskiego wideo z bardzo krwawych wakacji. Co fajniejsze, zrobił to z ogromnym szacunkiem dla Shurayukihime. Z obu jego ruchomych obrazów bije chyba jeszcze większy klimat Nippon-koku niż z tamtych produkcji. Nie zmienia tego nawet fakt, że Vol. 2 to już bardziej westernowe okolice. A to już prawdziwa sztuka.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA