search
REKLAMA
Artykuł

Oryginały GORSZE od swoich remake’ów

Jacek Lubiński

8 marca 2016

REKLAMA

Dziś na tapet bierzemy jeden z najbardziej znienawidzonych trendów w kinie, któremu w dużej mierze zarzuca się odtwórczość i łatwy skok na kasę. Wszyscy znają remaki, w większości gardząc tymi gwałtami na pierwotnej, często ikonicznej wizji.

Niekiedy zdarzają się jednak wyjątki od reguły, trafiają się filmy zaprzeczające ogólnej miałkości i pokazujące, że wejście drugi raz do tej samej rzeki może zmienić jej bieg, o ile zrobi to ktoś z jajami i konkretnym pomysłem na kino.

Początkowo wybór takowych przykładów okazał się banalnie łatwy. Lecz diabeł, jak to on, tkwi w szczegółach. Gros udanych powrotów do przeszłości to bowiem nic innego, tylko ponowne adaptacje jakiegoś innego medium, najczęściej książek lub opowiadań. Trudno więc traktować je jako dosłowne kopie wcześniejszych filmów, nawet jeśli niekiedy są nimi de facto.

Szczęśliwie po odsianiu dość pokaźnego spisu wyklarowała mi się bardzo ładna lista tytułów, które spokojnie bronią rzeczonej tezy bez oglądania się na ich genezę.

Po namyśle jeden z nich postanowiłem jednak również odrzucić, gdyż wyższość jest w tym wypadku pojęciem względnym – w obu wersjach mamy do czynienia z klasykami X muzy i odbiór każdej z nich warunkują także kulturowe naleciałości, zatem niełatwo byłoby o jakąkolwiek sprawiedliwość dziejową. Tak skończyło się na siedmiu wspania… ekhm… ruchomych obrazach, jakie nie mają problemów z górowaniem nad swoimi wcześniejszymi wcieleniami.

Aha, są spoilery i wszelkie bajery…

Afera Thomasa Crowna (1968 i 1999)

Zaczynamy od razu z grubej rury, gdyż w tym wypadku oryginalna produkcja Normana Jewisona jest w pewnych kręgach kultowa. Głównie za sprawą mocarnej obsady (Steve McQueen i Faye Dunaway – nie mylić kolejno z czarnym reżyserem i Faye Daveney) oraz ślicznej, Oscarowej piosenki (The Windmills of Your Mind). Po latach właśnie te dwa elementy potrafią się bez problemu obronić. One i może jeszcze sympatyczna czołówka. Niestety cała reszta jest zwyczajnie… nudna. I niezbyt emocjonująca. Co gorsza, niby – jak sugeruje tytuł – jest jakaś afera, ale jest tak letnia, jak to tylko możliwe. Generalnie fabułę sprowadzić można bez problemu do dwójki ładnych ludzi, którzy nie mają co robić w sobotnie popołudnie, więc zaczynają latać szybowcami, jeździć po plaży wypasionymi autkami, grać w szachy i przesiadywać na leżaczkach z kieliszeczkami w rączusiach, jakby zapominając o tym, co ich ku sobie pchnęło, czyli intrydze. Wszystko to ciągnie się jak guma do żucia, ale pozbawione jest zabawnego komiksu z Donaldem.

Swego czasu film zasłynął najdłuższą sceną pocałunku w historii kina. Kulturowe przemiany jej wydźwięku bynajmniej nie zepsuły, lecz po latach ma już lekko kiczowaty posmak. To po prostu wiele hałasu o nic, a w dodatku aktorzy sprawiają wrażenie odrobinę skrępowanych, jakby sami nie wiedzieli, od której strony się ugryźć. Oczywiście daleki jestem od jechania po tym filmie jak po łysej kobyle (notabene konie na ekranie również są, oczywiście w wersji polo). To nieźle zrobione rzemiosło, z paroma fajnymi scenami i w miarę udanym, acz wizualnie przekombinowanym finałem. Zestarzało się to jednak okropnie, szczególnie w starciu z późniejszym o trzydzieści lat remakiem.

7crown

Nic dziwnego zresztą, skoro za kamerą tegoż stanął John McTiernan (co by o Jewisonie nie mówić, dynamika i kryminalne intrygi nie były jego mocną stroną). W rolach głównych obsadzono tym razem samego Jamesa Bonda (nie, nie Craiga – Brosnana) oraz „brzydkie kaczątko” Hollywood, Rene Russo (i nie, to nie ja wymyśliłem ten przydomek). Faye Dunaway także się pojawia, w roli epizodycznej, co również dodaje punktów do nostalgii. Na niej nie skupia się jednak reżyser – zamiast tego podkręca tempo, emocje oraz przede wszystkim chemię między postaciami, dodatkowo komplikując im nieco relacje.

O wiele większe wrażenie robi zatem i cała afera, i cały romans, którego przyszłość niemal do ostatniej chwili jest niepewna.

Nie zapomniano przy tym o fajnych gadżetach oraz przebojowym soundtracku, który uświetnia doskonała przeróbka starego szlagieru w wykonaniu Stinga. Dodajmy do tego o wiele bardziej ciekawszy i zaskakujący finał oraz naprawdę gorącą, świetnie zainscenizowaną scenę seksu i mamy remake idealny. Film zrobiony z werwą, pomysłem i pasją, któremu być może brakuje paru atutów pierwowzoru, lecz ostatecznie zostawia go daleko w tyle. Acz konserwatyści wiedzą swoje.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA