Oceniamy filmy PAULA THOMASA ANDERSONA na dwa głosy
Mistrz (2012)
Jan Brzozowski: Film, który wzbudził mnóstwo kontrowersji jeszcze na długo przed swoją premierą – przede wszystkim ze względu na to, że jeden z najważniejszych bohaterów miał być stosunkowo wiernym odzwierciedleniem L. Rona Hubbarda, założyciela niesławnego kościoła scjentologicznego. Mistrz okazał się jednak w pierwszej kolejności uniwersalną opowieścią o zagubionym, podatnym na manipulację człowieku, który nie potrafi odnaleźć swojego miejsca na świecie po powrocie z frontu II wojny światowej. Gdy na jego drodze pojawia się charyzmatyczny guru, będący dla protagonisty kimś w rodzaju niebiologicznego ojca i fałszywego proroka jednocześnie, mężczyzna nagle zaczyna odzyskiwać grunt pod nogami – zyskuje cel, którego wcześniej w jego życiu brakowało. Znów ma komu służyć. Mistrz jest również, a być może przede wszystkim, popisem aktorskim dwóch wielkich osobistości – Joaquina Phoenixa i Philipa Seymoura Hoffmana. Ich intensywne, znakomicie napisane i wyreżyserowane pojedynki retoryczne przykuwają widza do ekranu, obejmując całkowitą kontrolę nie tylko nad jego percepcją, ale i wyobraźnią.
⑧
Tomasz Raczkowski: Mistrz to dla mnie pod pewnymi względami film powrotów. Pierwsze dzieło Andersona, którego miałem okazję wyczekiwać i obejrzeć premierowo w kinie, to z jednej strony powrót reżysera po pięciu latach od monumentalnego Aż poleje się krew, z drugiej zaś powrót grającego główną rolę Joaquina Phoenixa, wracającego do aktorstwa po kilkuletniej przerwie związanej z projektem Jestem jaki jestem. Efektem współpracy tych dwóch panów, Amy Adams i Andersonowskiego weterana Philipa Seymoura Hoffmana jest fascynujący, kameralny film o próbach zapełnienia emocjonalnej pustki i psychicznym oraz emocjonalnym uzależnieniu. Anderson znów tworzy frapującą układankę losów i zależności, ale tym razem rozpisuje na bardziej zamkniętą historię snującą się wokół relacji dwóch postaci. Mistrz jest przy tym filmem z założenia nieefektownym, raczej chłodnym i oszczędnym, co daje przestrzeń obsadzie do budowania złożoności swoich postaci, a widzowi pozwala się delektować niuansami opowieści.
7,5
Wada ukryta (2014)
Jan Brzozowski: Ekranizacja głośnej powieści Thomasa Pynchona, uznawana przez wielu za jeden z gorszych, o ile nie po prostu najgorszy film w dorobku Paula Thomasa Andersona. Cóż, osobiście nie potrafię zgodzić się z osobami, które zarzucają Wadzie ukrytej chaotyczność, brak emocjonalnego zaangażowania czy niepotrzebne przeładowanie głośnymi nazwiskami. Dla mnie film Andersona pełni względem amerykańskiego kryminału noir podobną rolę, co Lewy sercowy względem komedii romantycznej. Dekonstruuje skostniały gatunek, wprowadzając na scenę pogubionego detektywa-narkomana (nieodłączną butelkę whiskey z powodzeniem zastąpiły jointy i kokaina), plącząc wątki, nie rzucając nam gotowych rozwiązań pod nogi. Wada ukryta, podobnie jak reszta filmów Andersona, jest niesamowita także pod względem aktorskim: Phoenix dwoi się i troi na ekranie, funkcjonuje jako nasz osobisty przewodnik po wspaniale zainscenizowanym Los Angeles lat siedemdziesiątych, samemu rozumiejąc z otaczającej go rzeczywistości piąte przez dziesiąte. Jedna ze zdecydowanie najlepszych ról w jego bogatej, obfitej w niezapomniane kreacje karierze.
⑧
Tomasz Raczkowski: Pewnie najbardziej dziwny i niedoceniony film Andersona. Ekranizacja zawiłej, enigmatycznej powieści Thomasa Pynchona stara się oddać postmodernistycznego ducha pierwowzoru – główny bohater grany przez Joaquina Phoenixa płynie w oparach marihuany i innych używek przez świat romantycznych dramatów, korporacyjnych spisków, długów, zemst i codziennego banału, urastającego do rangi tajemnego misterium. Wada ukryta to bardziej zaproszenie do wizualnej, filmowej podróży i zabawy w układanie klocków w różnych konfiguracjach, niż linearny, precyzyjny film, do jakich przyzwyczaił nas Anderson. Jednak nie jest to czysta impresja – wszystko jest przemyślane i na swoim miejscu. Inna rzecz, że „swoje miejsce” nie zawsze jest tym, czego byśmy oczekiwali. Dla mnie Wada to świetny, swobodny i kreatywny film, dowodzący wszechstronności twórczej reżysera Boogie Nights.
⑦
Junun (2015)
Tomasz Raczkowski: Paul Thomas Anderson świetnie rozumie się z muzykami Radiohead, szczególnie zaś Jonnym Greenwoodem, który stworzył muzykę do czterech jego filmów (wszystkich od Aż poleje się krew do Nici widmo). Nie jest więc niczym specjalnie dziwnym, że panowie w 2015 roku zrealizowali wspólnie dokument muzyczny. Junun opowiada o powstawaniu wspólnego albumu Greenwooda i izraelskiego kompozytora Shye Ben Tzura, zatytułowanego właśnie Junun. Z kamerą Andersona zaglądamy za kulisy interkulturowego projektu, patrząc, jak ze spotkania dwóch osobowości rodzi się coś intrygującego – czyli oglądamy w warstwie realnej podobną rzecz, jaką zazwyczaj fikcyjnie konstruuje reżyser. Raczej ciekawostka, ale dla fanów (i Andersona, i Radiohead) pozycja obowiązkowa.
6,5
Jan Brzozowski: Relaksująca, niespełna godzinna wyprawa do Indii, gdzie Jonny Greenwood wraz z lokalnymi muzykami pracuje nad nową, tytułową płytą. Film Andersona umożliwia nam wgląd w niezwykły proces twórczy, jakby żywcem wyjęty z innej epoki – grupa utalentowanych muzycznie ludzi po prostu siedzi w kółku ze swoimi instrumentami, czerpiąc radość z każdej, wypełnionej melodią chwili. Jak słusznie zauważa w pewnym momencie jeden z indyjskich muzyków: „No toilet, no shower, but full power, 24 hour”. Gwarantuję, że Junun poszerzy nie tylko wasze filmoznawcze, ale również muzyczne horyzonty – sam przez najbliższe tygodnie po seansie słuchałem właściwie tylko piosenek z tytułowej płyty.
⑦
Nić widmo (2017)
Jan Brzozowski: Trudno pisze się o filmach, które uwielbia się każdą cząstką swojego ciała i umysłu – a takim filmem jest dla mnie Nić widmo. Niezwykłym, audiowizualnym doświadczeniem, które pochłonęło mnie bez reszty jeszcze na pierwszym roku filmoznawstwa, gdy teksty kultury odbierałem zdecydowanie mniej refleksyjnie, stawiając subiektywne odczucia i towarzyszące seansowi emocje nad teoretycznofilmowe zagadnienia. Później, gdy przerabialiśmy ten film na jednych z zajęć, Nić widmo tylko rosła w moich oczach: dowiedziałem się między innymi, z jaką zawoalowaną finezją Anderson cytuje tutaj konkretne sceny z największych dzieł Hitchcocka i Kubricka. Na pierwszym miejscu wciąż pozostało jednak wcześniejsze, pierwotne wrażenie. Delikatna muzyka Jonny’ego Greenwooda, długie ujęcia prowadzone ręką samego Andersona, nagrodzone Oscarem kostiumy Marka Bridgesa (kostiumografa, który współpracuje z reżyserem Boogie Nights już od debiutanckiego Ryzykanta), wreszcie, dwie wielkie kreacje aktorskie, godne wszelkich międzynarodowych wyróżnień. Słowem, Nić widmo to dla mnie film bez wad; arcydzieło współczesnego kina, w którym każda scena, każdy detal znajduje się tam, gdzie znajdować się powinien. Jest jak wyjątkowo eleganckie, „szykowne” ubranie, skrojone idealnie na mnie.
⑩
Tomasz Raczkowski: Po swoistych „skokach w bok” jaki były pod pewnymi względami Wada ukryta i Junun, Anderson wrócił do dużego kalibru filmowych historii. W Nici widmo ponownie spotkał się na planie z Danielem Day Lewisem, który jest oczywiście znakomity, ale niemniej wspaniała – a może nawet bardziej – jest Vicky Krieps, której przyszło partnerować trzykrotnemu laureatowi Oscara. Z zarysu banalna historia miłości światowej sławy krawca do przypadkowo spotkanej dziewczyny to u Andersona wyrafinowany dramat o walce o podmiotowość, emocjonalnym uzależnieniu i toksyczności, która potrafi być niebezpiecznie piękna. Miejscami oniryczna, czasem naprawdę mroczna, a kiedy indziej zachwycająca elegancją Nić widmo postrzegam jako przypieczętowanie przez PTA swojej rangi hollywoodzkiego mistrza – tak kręcą filmy najwięksi, świadomi własnego stylu i konsekwentni w nim twórcy, którzy etap zdobywania pozycji i rzucania świata na kolana przełomowymi filmami mają już za sobą. Teraz przyszedł czas na kino, które nic nie musi i dlatego jest wybitne.
8,5