Noc żywych trupów (1968)
Bywa tak, że tytuły starszych, klasycznych wręcz pozycji zatracają swoje znaczenie, stając się określeniem innego kina, uproszczeniem wynikającym z powszedniości nazwy. Chyba najlepiej widać to na przykładzie filmów grozy, które często pozwalają sobie na bardzo obrazowe i mało subtelne nazewnictwo. Czy myśląc o Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną, mamy przed oczyma dzieło Tobe’a Hoopera, uważane za jeden z najważniejszych przedstawicieli swojego gatunku, czy też tylko pewien rodzaj horroru, wyjątkowo brutalny i nieprzyjemny, zakazany owoc, obrazujący bardziej nasz stosunek do tego typu kina niż jego autentyczną wartość? Tytuł ten utrwalił się w naszej świadomości do tego stopnia, że nawet nie znając go, wiemy, co sobą reprezentuje. Podobnie Halloween, slasher o mordercy w masce – ile razy widzieliśmy ten sam schemat na ekranie? Ale wystarczy obejrzeć film Johna Carpentera, aby zorientować się, że oryginał wcale nie jest b-klasowym straszakiem, nastawionym w dużej mierze na efekty gore, z czym obecnie tytuł ten bywa kojarzony.
A Noc żywych trupów? Samo połączenie tych trzech wyrazów może wytworzyć w nas pewne oczekiwania i nadzieje (lub ich pozbawić) – trudno o bardziej jaskrawy przykład tytułu zachęcającego oraz zniechęcającego potencjalnego widza. Wszyscy doskonale wiemy, że jest to film o zombie, choć słowo to nie pojawia się ani razu w debiucie George’a A. Romero. Idąc tym tropem, czy osoba nieświadoma treści i przekazu, a jedynie widząca w nazwie horror o bezmyślnych i krwiożerczych żywych trupach nie ma prawa pomyśleć, że i sam film jest taki, jak jego tytułowi bohaterowie?
Podobne wpisy
Oczywiście, jak w przypadku najlepszych utworów o zombie, to nie trupy są na planie pierwszym, tylko ci jeszcze żyjący. Horror Romero rozpoczyna się jednak na cmentarzu, na który przyjeżdża rodzeństwo, odwiedzić grób swojego ojca. Bratu ta wycieczka się nie podoba – musi poświęcić kilka godzin na podróż samochodem dla człowieka, którego już nawet nie pamięta. Z nudów straszy swoją siostrę (słynne They’re coming to get you, Barbara), potem śmieje się z niej, gdy ta się modli, a nawet z samej śmierci. Nic więc dziwnego, że Johnny (Russell Streiner) szybko staje się pierwszą ofiarą atakującego ich żywego trupa. Przerażonej Barbarze (Judith O’Dea) udaje się uciec na pobliską farmę, gdzie chroni się w – wydawać by się mogło – pustym domu. Wkrótce dołącza do niej czarnoskóry Ben (Duane Jones), którego siła i przytomność pozwalają mieć nadzieję, że uda im się obronić przed rosnącym za oknem tłumem żywych trupów. Na nieszczęście okazuje się, że w domu ukrywają się inni ludzie, a konflikt między Benem a okupującym piwnicę, głośnym i tchórzliwym Harrym Cooperem (Karl Hardman) może doprowadzić wszystkich do zguby. Tym samym tytułowe monstra pełnią jednocześnie rolę głównego zagrożenia, jak i katalizatora dla innego rodzaju agresji.
Trudno o bardziej rozpoznawalną fabułę, gdzie grupka uwięzionych w domku ludzi walczy o przeżycie z nieznanym przeciwnikiem. Wiele późniejszych horrorów inspirowało się wzorcem wypracowanym przez Romero i Johna A. Russo (autorzy scenariusza), wykorzystując zamkniętą przestrzeń dla stworzenia klaustrofobicznego nastroju oraz napięcia między zamkniętymi w środku bohaterami. I Noc żywych trupów dobrze wyzyskuje te warunki, choć kłóciłbym się, czy jest to najlepsza dramaturgicznie i realizacyjnie filmowa robota. Niezależna produkcja może bowiem sprawiać niezbyt kuszące pierwsze wrażenie – mały budżet widoczny gołym okiem, od technicznych niedoróbek aż się roi, z często nieostrymi zdjęciami na czele, aktorstwo jest bardzo nierówne, a muzyka żywcem wyjęta z horrorów science fiction z poprzedniej dekady.
Nie jest to film, który zestarzał się dobrze, ale z drugiej strony jego chropowatość, taniość, a nawet czarno-biała taśma służą realizmowi i reportażowej stylistyce. Przez cały czas znajdujemy się w środku akcji, bardzo blisko bohaterów, zarówno tych żywych, jak i martwych. Niezwykłym dokonaniem Romero jest odarcie horroru z jego dekoracyjności oraz umowności, rezygnacja z grozy, która ma pełnić funkcję rozrywkową, na rzecz traumatycznego wręcz doznania. Nic dziwnego, że prawie pół wieku temu, gdy Noc prezentowana była w kinach podczas popołudniowych pokazów, również z udziałem dzieci, wywołała niemałe poruszenie. Jej ponura atmosfera oraz nihilistyczna wymowa brały się nie tylko z pełnych przemocy obrazów prezentujących kanibalizm (co w kwestii zombie było nowym pomysłem), czy niesprawiedliwą i często przypadkową śmierć, ale też niewesołej sugestii, że horror przekroczył granice swej gatunkowości i kinowego ekranu.