NIKT NIE JEST IDEALNY. 5 wyjątkowo słabych ról TOMA HARDY’EGO
Tom Hardy to od kilku dobrych lat jedno z najgorętszych nazwisk Hollywood. Jego charyzmy nie da się przecenić, a imponującej sylwetki i wrodzonej, naturalnej dzikości nie da się lekceważyć. Kariera Brytyjczyka obfituje w wiele charakterystycznych i nietuzinkowych występów, o których szerzej napisał kolega w niedawnym artykule. Ja jednak pójdę pod prąd i postaram się wytypować te role, które wzbudziły we mnie uczucia bardzo dalekie od zachwytu, a bardzo bliskie rozczarowania. Okazuje się bowiem, że tak jak Tom Hardy świetnie czuje się w roli zwierzęcia do zadań specjalnych, tak niejednokrotnie przyszło mu zagrać zbitego, zagubionego kundla.
Uprzedzam jednak, że niektóre z typów są bardzo popularnymi i lubianymi występami, co może budzić konfuzję, dlatego raz jeszcze podkreślam, że jest to tylko mój, subiektywny wybór najsłabszych kreacji aktora. Muszę jednak postawić kluczowe pytanie – a jakie role ty, drogi czytelniku, umieściłbyś w tym zestawieniu?
Star Trek X: Nemesis (2002) jako Shinzon
Mocno sympatyzuje z filmową serią Star Trek. Tak jak nie udało mi się jeszcze obejrzeć wszystkich seriali tego szerokiego uniwersum, tak w przypadku filmów ustrzeliłem okrągłe sto procent. Cechą charakterystyczną wszystkich epizodów jest trudny do zaburzenia schemat, na którym opiera się fabuła. Iście kosmiczna ekipa pod wodzą charyzmatycznego lidera, czy to Kirka, czy Picarda, konfrontuje się z równie charyzmatycznym przeciwnikiem. Przeciwnikiem, który zwykle odzwierciedla bardzo interesujące, kontrowersyjne poglądy i wizje, nieprzystające do demokratycznej wizji świata Gwiezdnej Floty. Tak było na przykład w pamiętnym Gniewie Khana. Problem Nemesis, dziesiątej części serii, polega na tym, że nie ma antagonisty, którego można traktować poważnie. Tom Hardy jest pełen sprzeczności. Wygląda i zachowuje się jak nieokrzesany i niestabilny dzieciak, w dodatku mocno wychudzony, któremu ojciec przed momentem solidnie zlał skórę. I najwyraźniej na tym właśnie oparł cały swój gniew skierowany do świata. To z kolei kompletnie gryzie się z przerysowaną dostojnością postaci Shinzona i jego nagminnie eksponowanym angielskim akcentem. Picard zwykł zjadać takich na śniadanie, a tu dano jego przeciwnikowi aż dwie godziny złudnej nadziei na to, że coś w kosmosie osiągnie. Nie osiągnął.
Minotaur (2006) jako Theo
To zadziwiające, jak jakościowo szerokie jest spektrum wszystkich kreacji Toma Hardy’ego. Aktor, który dziś potrafi udźwignąć na swych barkach nawet przeciętny film i który dla wielu stanowi synonim sukcesu, jeszcze całkiem niedawno potrafił grywać w bardzo podrzędnych produkcjach kina klasy B. Jedną z nich jest cieszący się złą sławą Minotaur od Jonathana Englisha, twórcy cieszącego się równie złą sławą. W tej opowieści, mającej z założenia w sposób oryginalny przetwarzać mit o minotaurze, Hardy wciela się w młodzieńca o imieniu Theo, którego ukochana ma zostać złożona w ofierze lokalnej bestii. Konfrontacja jest oczywiście iście “spektakularna” i przyprawia widza o typowe dla tego rodzaju kina uczucie zażenowania. Hardy z kolei stara się jak może, ale grzęźnie w ciasnych okowach wyjątkowo marnego scenariusza. Co prawda widać w nim zaczątki kiełkującej charyzmy, ale ostatecznie wykreowana przez niego postać sprawia wrażenie tak bardzo roztargnionej, tak bardzo zagubionej i tak bardzo skundlonej, że nie da się jej kibicować.
A więc wojna (2012) jako Tuck
Po szeregu wyjątkowo ciekawych i ciepło przyjętych ról w takich filmach jak Incepcja, Wojownik, Gangster, Szpieg, Mroczny rycerz powstaje, w których eksponował silne postacie, Tom Hardy postanowił najwyraźniej nieco odpocząć i zagrać w czymś lżejszym. Wybrał komedię romantyczną, tworząc z Reese Witherspoon i Chrisem Pine’em niecodzienny trójkąt. Po latach można przyznać otwarcie, że była to jedna z jego gorszych decyzji aktorskich. Dziś co prawda o filmie się już nie pamięta, nikomu też krzywdy tą rolą nie robił, aczkolwiek obnażył w niej jedną ze swoich słabości. Mam wrażenie, że aktor na tę chwilę jest skazany na odgrywanie tylko jednego wizerunku scenicznego – poważnych, szorstkich drani po przejściach – gdyż kompletnie nie radzi sobie w sytuacji, gdy ma do swojej postaci wnieść odrobinę naturalnego luzu. Jego agent Tuck jest zatem wyjątkowo sztuczny. Niby stara się być brutalem o gołębim sercu, ale ewidentnie na niekorzyść wychodzi mu łącznie przeciwnych emocji. Często staje między nimi w rozkroku, jakby sam widział w tym konflikt.
Mad Max: Na drodze gniewu (2015) jako Max
To był jeden z tych remake’ów, o których już na etapie zapowiedzi myślało się z dużym spokojem. Sprawdzony reżyser postanowił wrócić do świata, który wykreował przed laty, by przy udziale większego budżetu i innego aktora w roli głównej raz jeszcze zachwycić publiczność dynamiczną, postapokaliptyczną wizją. Owszem – gdy oderwiemy się od porównań do pamiętnej trylogii z Gibsonem w roli głównej, w przypadku Na drodze gniewu dominującym uczuciem może być tylko zachwyt. Pisząc jednak z perspektywy fana cyklu, muszę wbić szpilę w ten wielkich rozmiarów balon pochwał i pozytywów i obnażyć podstawową wadę czwartego Mad Maxa. Główna postać to bowiem jakiś mało śmieszny żart. Nie dość, że został on pozbawiony całej psychologicznej głębi towarzyszącej oryginalnemu Maxowi, to jeszcze jego ekranowa charyzma pozostawia wiele do życzenia, gdyż zostaje bardzo skutecznie stłamszona kobiecym prymatem. Prawda jest bowiem taka, że Max nie jest tutaj postacią główną. To Furiosa została lepiej rozpisana, a nawet zagrana. I nie miałbym z tym najmniejszego problemu, gdyby nie fakt, że film jest częścią konkretnego cyklu, opowiadającego o przygodach konkretnego bohatera. Według wielu ta zmiana wyszła filmowi na dobre, gdyż tym razem Max mógł być bardziej tajemniczy. Ja uznaję to jednak za czcze gadanie. Hardy’emu nie pozostało nic innego, jak zagrać wyjątkowo powściągliwie, na jednej minie, oddając pole innej, wyjątkowo charakternej postaci, czym nakreślił oryginalną w kształcie, acz komiczną w wydźwięku karykaturę kultowego herosa.
Dunkierka (2017) jako Farrier
Dunkierka to przykład filmu w karierze Hardy’ego, w którym najpewniej zagrał z rozbiegu i po znajomości. Pamiętając dobrą współpracę z Nolanem przy filmach Incepcja i Mroczny rycerz powstaje, Hardy i tym razem nie odmówił słynnemu reżyserowi wzbogacenia swoją twarzą jego wizji. Problem jednak w tym, że tak jak Dunkierka nie ma wiele (przynajmniej w mojej ocenie) do zaoferowania sympatykom rasowego kina wojennego, tak scenariusz filmu niewiele oferował też samemu Hardy’emu. Co prawda z góry było wiadome, że i tym razem aktor będzie musiał pocieszyć się drugim lub nawet trzecim planem, ale nic nie wskazywało, że za sprawą Hardy’ego poznamy nową definicję postaci zagadkowej, niepostrzeżenie stosującej autoironię. Cieszący się z występu Hardy’ego fani mogli bowiem podczas oglądania Dunkierki w ogóle go nie poznać, gdyż niemal całość udostępnionego mu czasu ekranowego przesiedział ukryty w masce pilota i kokpicie samolotu, mrużąc oczy i ograniczając słowa do minimum. Będę się upierał, że w tę rolę mógł wcielić się dosłownie każdy – nawet moja mama. Już nawet najwięksi zwolennicy filmu Nolana ukradkiem kpią z roli Hardy’ego, gdyż niepostrzeżenie przyczynił się nią do wytknięcia kolejnego, w tym wypadku kompletnie wymuszonego, występu w masce.
Być może ta tendencja do kamuflażu stanowi trafną metaforę jego aktorstwa – Hardy zachowuje się czasem, jakby był niewolnikiem swojego emploi, podczas gdy podskórnie kotłują się w nim pokłady wrażliwości, której jest mu coraz trudniej dać wiarygodne ujście. Czyżby się tego wstydził?