search
REKLAMA
Recenzje

A WIĘC WOJNA. Wpadka w filmografii Toma Hardy’ego

Romantyzm przedstawiony w A więc wojna to kumulacja najprostszych klisz znanych z tego typu kina.

Radosław Pisula

13 grudnia 2023

REKLAMA

Tekst z archiwum film.org.pl.

Reżyser, znany jako McG, powrócił do kina po trzech latach od premiery Terminatora: Ocalenia – filmu, na który spadła ogromna fala krytyki i który do dzisiaj traktowany jest jak niechciane dziecko w historii o buncie maszyn. Twórca postanowił na razie dać sobie spokój z wysokobudżetowym kinem sci-fi i powrócił do swoich początków. A więc wojna, podobnie jak nakręcone przez niego wcześniej dwie części Aniołków Charliego, jest specyficznym pastiszem kina szpiegowskiego, podlanym gęstym, romantycznym sosem. Niestety, podobnie jak w przypadku filmów o seksownym trio, i tutaj składniki, z których mogło powstać naprawdę dobre filmowe ciasto, zmieniły się w mdły zakalec.]

Fabuła obrazu jest maksymalnie prosta. Poznajemy dwóch szpiegów, którzy jednocześnie są najlepszymi przyjaciółmi, ale mają diametralnie różne charaktery. Pewnego razu w odmiennych okolicznościach poznają tę samą kobietę. Zawierając dżentelmeńską umowę, postanawiają nie wchodzić sobie w drogę i oddać decyzję co do wyboru partnera w jej ręce, oczywiście nie informując jej wcześniej, że się znają. Mając jednak do dyspozycji zaplecze techniczne organizacji szpiegowskiej oraz własne wyszkolenie, bohaterowie szybko łamią postanowienia zawartej wcześniej umowy i robią wszystko, aby wygrać. Dodatkowo gdzieś w tle czai się międzynarodowy terrorysta, któremu obaj bardzo zaszli za skórę.

Film jest reklamowany jako komedia romantyczna połączona z filmem akcji. Niestety romantyzm przedstawiony w A więc wojna to kumulacja najprostszych klisz znanych z tego typu kina. McG jest niesamowicie przeciętnym reżyserem i odbija się to na każdym elemencie filmu. Wątki miłosne prowadzone są jak od linijki, a rozwiązanie całej fabuły jest nam znane już po kilkunastu minutach. Film nawet nie stara się zaskoczyć widza – twórcy mają chyba nadzieję, że same utarte schematy wystarczą, aby zatrzymać go przy ekranie. Niestety – dla filmu – kino ma ponad sto lat i pewne rzeczy są już zużyte do granic możliwości. Jedynie sceny akcji ogląda się dosyć dobrze i tylko one przypominają nam, że główni bohaterowie to profesjonaliści w swojej branży, ponieważ reszta ich działalności szpiegowskiej ogranicza się w filmie do podglądania swojego przeciwnika na zaawansowanych technologicznie komputerach.

Powyższe rzeczy nie byłyby jednak tak irytujące, gdyby w relacjach żeńsko-męskich zachodziła widoczna chemia. Niestety, brak tu jakiegokolwiek uczucia. Postać Reese Whiterspoon nie posiada takiego uroku, charakteru czy seksapilu, aby widz mógł uwierzyć, że dwóch szpiegów o aparycji modeli Versace miałoby o nią walczyć i kłaść na szali swoją przyjaźń. Kobiecą obsadę doszczętnie dobija Chelsea Handler w roli przyjaciółki głównej bohaterki – postać źle rozpisana, która wydaje się być niczym wyjęta z jakiejś części American Pie i zamiast kraść sceny protagonistom (czym zazwyczaj zajmują się postacie przyjaciół w amerykańskich komediach), wzbudza tylko uczucie zażenowania, a w jednej ze scen nawet obrzydzenia. Najwięcej walorów kobiecych – o ironio – wprowadza trzecioplanowa Angela Bassett w roli szefowej głównych bohaterów.

To mężczyźni są najjaśniejszymi punktami tej produkcji. Mimo że role, jakie mają do odegrania, zostały mocno skrępowane konwencją i słabym scenariuszem, Tom Hardy i Chris Pine po prostu kipią charyzmą. Starają się kreować postacie po swojemu. Hardy ciekawie łączy aparycję twardego faceta z delikatnym charakterem swojej postaci (świetna scena gry w paintball), a Pine bawi się tym, jak jest postrzegana jego fizyczność i kreuje swoją postać na narcystycznego lekkoducha. Dobrze ogląda się starcia tych tak odmiennych postaci i naprawdę żal, że nie zrobiono z tego filmu kumpelskiej komedii o dwóch świetnie wyszkolonych agentach, ponieważ ta cała ekranowa chemia, której brak w wątku romantycznym, kumuluje się między Hardym i Pinem. I to właśnie z ich interakcji wynikają wszystkie momenty, podczas których można się uśmiechnąć. Szkoda, że taki klops ląduje w niesamowicie solidnej filmografii Hardy’ego.

Są dziesiątki lepszych komedii romantycznych i pastiszów filmów szpiegowskich. Obraz bardziej irytuje niż bawi, a to zabija go jako komedię. Jest po prostu niepotrzebny, a czas mu poświęcony główni aktorzy mogli spożytkować na dużo lepsze rzeczy.

REKLAMA