Nieudane egzorcyzmy i leniwce, czyli NAJGORSZE HORRORY 2023
Kino grozy generalnie ma się dobrze. Na pewno, jeśli spojrzeć na liczbę produkcji, które w ostatnim roku weszły na ekrany – czy to kinowe, czy streamingowe. W takim gąszczu siłą rzeczy musi znaleźć się trochę słabszych pozycji, w końcu coś musi być tłem dla tych dobrych. Z tego zbioru wybrałem pięć pozycji, które zaznaczyły swoją obecność wyjątkowo in minus, czyli innymi słowy: przedstawiam autorski zestaw najgorszych horrorów 2023 roku.
„Egzorcysta. Wyznawca”
Jeśli miałbym opuścić 2023 rok z jednym wnioskiem filmowym, byłoby to to, że David Gordon Green nie powinien już nigdy więcej dostać do kręcenia horroru. A już na pewno nie kolejnej produkcji w klasycznej dla gatunku serii. Po tym jak rozbił z drobny mak serię Halloween – i to pomimo obiecująco zgrabnego pierwszego epizodu – człowiek obdarzony być może najlepszym obok Zacka Snydera samopoczuciem w branży wziął się za niszczenie dziedzictwa klasycznego Egzorcysty. Wyznawca to film całkowicie miałki, pozbawiony inscenizacyjnego i narracyjnego klucza, mechanicznie stosujący nawiązania do oryginału i aktywnie męczący w oglądaniu. Nie straszny, nie odrzucający wizualną grozą. Po prostu męczący, bo tak bardzo pozbawiony polotu. Dosłownie nic w tym filmie nie działa, ani banalne przesłanie prosto z czytanki o tym, że wiara jest dobra i dobrze się w niej zjednoczyć z innymi, ani same sekwencje grozy, które mogłyby chociaż dawać cień satysfakcji. Ostatni raz dałem nabrać się na Greena robiącego coś w gatunku grozy i mam nadzieję, że podobnie pomyślą osoby decyzyjne w przemyśle filmowym.
„Puchatek: Krew i miód”
Nieuchronnym skutkiem wejścia Kubusia Puchatka w domenę publiczną było powstanie jego rozmaitych trawestacji. Jedną z nich jest Krew i miód, czyli slasher osadzony w Stumilowym Lesie. Film opiera się na nawet interesującym koncepcie ewolucji porzuconych kompanów z dzieciństwa w krwiożercze bestie, jednak na tym pomysł twórców się skończył. Horrorowy Puchatek to festiwal generycznych scen ataków i ucieczek, a wyjściowy koncept nie jest w żaden sposób pogłębiony ani rozwinięty (Rhysowi Frake-Waterfieldowi można przypomnieć, że wbrew pozorom nawet slasher nie jest pozbawiony psychologiczno-społecznej podbudowy). To produkcja ze wszech miar zbędna i daremna, bo nawet design misia nie jest szczególnie udany. Może z kolejnymi częściami będzie lepiej, ale osobiście wyciągnąłbym z tej serii wtyczkę.
„Slotherhouse: Leniwa śmierć”
Bardzo lubię kampowe podejście do horroru i ogrywanie na jego polu absurdalnych konceptów. Leniwa śmierć mogła być perełką w takim guście. Niestety twórcom zabrakło warsztatu, by opowieść o morderczym leniwcu stała się czymś więcej niż ciekawostką tekstów pt. „najdziwniejsze rzeczy, które zabijały w horrorach”. Brakuje tu tempa, inwencji inscenizacyjnej wykraczającej poza dwa-trzy ujęcia i zwyczajnie paliwa fabularnego, by wypełnić 90-minutowy film. Oczywiście nie jest to tak bolesne doświadczenie jak taki np. Egzorcysta. Wyznawca, ale można spędzić czas lepiej, niż oglądając Slotherhouse.
„Egzorcysta papieża”
Russell Crowe już jakiś czas temu wkroczył w dziwną fazę kariery, kiedy bardziej niż kogokolwiek innego – nie mówię już nawet o samym sobie z okresu świetności – przypomina Nicolasa Cage’a w największym dołku. Ociężałe ruchy, mechaniczne podawanie tekstu, obojętność wobec budowanych postaci, to główne cechy, które charakteryzują znaczną część ostatnich występów aktora. Nie inaczej jest w Egzorcyście papieża, w którym Australijczyk wciela się w tytułową rolę. O fabule nie ma co zbyt dużo mówić – ot kolejna schematyczna historyjka o demonicznej obecności i opętaniu. Gdyby nie nazwisko Crowe’a, film można zupełnie przeoczyć, a i z nim jest miejscami trudno, tak nijaki spektakl proponuje Julius Avery.
„Zakonnica 2”
Myślę, że to ten moment, kiedy franczyza Obecności doszła do ściany. Budowanie łączności między poszczególnymi filmami i miniseriami jest już mocno wymuszane, a inscenizacja – w pierwszych, ożywczo świeżych filmach Jamesa Wana będąca największym atutem serii – coraz bardziej zamienia się w ciąg generycznych klocków. Zakonnica 2 sygnalizuje powolne dryfowanie serii w kierunku gatunkowej stagnacji, którą swego czasu Wan (teraz już tylko producent wykonawczy) przełamywał. Może jestem nawet trochę niesprawiedliwy dla samego filmu Chavesa – jest pewnym upgrade’em wobec części pierwszej i miewa nawet sprawne momenty. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że paliwa dostarcza już jedynie przywołanie ciekawych konceptów wprowadzonych lata i filmy temu, a całościowa historia oparta na archiwach domorosłych demonologów nie zmierza w żadnym ciekawym kierunku, stając się jedynie naczyniem, w które wlewane są kolejne banalne horrorowe opowiastki, które bez tego zginęłyby w gąszczu gatunkowych średniaków. Tegoroczny epizod dowodzi, że Obecności potrzeba albo radykalnego odświeżenia formuły, albo pożegnania.