search
REKLAMA
Zestawienie

NIESPEŁNIONE GWIAZDY. Reżyserzy, którzy NIE WYKORZYSTALI swojego potencjału

Którzy reżyserzy nie wykorzystali potencjału, jaki w nich tkwi?

Tomasz Raczkowski

26 grudnia 2022

REKLAMA

Gdy młody twórca swoim pierwszym czy drugim filmem zyskuje duży rozgłos, krytycy i widownia mają tendencję do okrzykiwania takiej osoby „wschodzącą gwiazdą” czy też „nową nadzieją kina”. Czasem tego rodzaju mesjasze faktycznie przeistaczają się w kolejnych mistrzów (lub przyszłych mistrzów) – przywołać można chociażby Paula Thomasa Andersona czy Damiena Chazelle’a. Czasem jednak z różnych powodów – presji, pecha, przecenienia talentu czy zwyczajnego nietrafienia w dobry moment – objawienia reżyserskie nie spełniają pokładanych w nich nadziei, a ich kariery nie stają się materiałami na kolejne filmoznawcze książki, a jedynie branżowymi CV-kami jakich wiele.

Michael Cimino

Najbardziej klasyczny przypadek niespełnionej wschodzącej gwiazdy wśród reżyserów. Cimino szturmem zdobył świat filmu za sprawą swojego zaledwie drugiego filmu, obsypanego nagrodami i do dziś wymienianego w gronie klasyków kina rozliczającego USA z wojną w Wietnamie – Łowcy jeleni. Sukces tego filmu okazał się jednak paradoksalnie preludium upadku gwiazdy reżysera. Po wielkim sukcesie Cimino dostał niemal nieograniczone zasoby na kolejny projekt, którym były nietrafione artystycznie i nieudane finansowo (nie do końca zresztą wyłącznie z winy twórcy) Wrota niebios. Klapa rozłożyła na łopatki karierę reżysera, który nakręcił potem jeszcze cztery filmy, które jednak nie osiągnęły ani poziomu, ani rozgłosu porównywalnego z blaskiem chwały Michaela Cimino z końca lat 70. Ostatecznie więc, zmarły w 2016 roku reżyser nigdy nie wypełnił swojego potencjału, by stać się kolejnym klasykiem kina amerykańskiego, kolekcjonującym Oscary i inne statuetki – w historii zapisał się jako „ten gość od Łowcy jeleni”, którego nazwisko w pierwszej chwili może części widowni nic nie mówić.

Christoffer Boe

W 2003 roku Złotą Kamerę w Cannes dla najlepszego debiutu zgarnął duński reżyser, Christoffer Boe. Jego Rekonstrukcja była piękną, mozaikowo skomponowaną na pograniczu romansu i surrealizmu filmową wizją. W osobie Boego całe skandynawskie kino, raczej mocno zakorzenione w psychologicznych i kryminalnych dramatach, odnalazło kolejnego wizjonera, mogącego kandydować do rangi następcy Larsa von Triera. Dwie dekady później wiemy, że nic z tego. Nimb złotego filmowego dziecka rozkruszył się dość szybko, bo już drugi film Duńczyka był w wielu aspektach kopią debiutu, opartą na tych samych motywach i nęcącą tymi samymi zagrywkami. Choć później Boe nakręcił jeszcze arcyciekawy mockument Offscreen i więcej niż przyzwoity dialog/trawestację Dziecka Rosemary w postaci Bestii, to wyraźnie stał się zakładnikiem swoich manieryzmów, niepozwalających mu rozwinąć się twórczo, podjąć nowych tematów i wypłynąć na szersze wody. W efekcie w ubiegłej dekadzie Boe porzucił festiwalowe ambicje i stawał za kamerą bardziej komercyjnych biografii czy kryminałów. Zamiast kolejnego wielkiego nazwiska w skandynawskim panteonie, stał się ostatecznie kolejnym rzemieślnikiem o chwalebnych początkach.

Nimród Antal

W tym samym roku co Boe na europejskich i światowych salonach zabłysnął węgierski twórca Nimród Antal, autor Kontrolerów. Zabarwiany na czarno komediodramat uosabiał specyficzny rodzaj środkowoeuropejskiego spleenu, ujmując kreacją bohaterów i odwagą pomysłów dramaturgicznych. Film okazał się trampoliną do kariery Antala za Oceanem – reżyser później przyznał, że taki był od początku jego cel. Nie można winić Węgra za „porzucenie” ambitniejszego kina dramatycznego na rzecz kina gatunkowego i akcji, które kręcił potem w USA (i po latach ponownie w Węgrzech), ale już za ich (ni)jakość należy się mu kuksaniec. Najbardziej pamiętnym dokonaniem Antala są raczej niesławni Predators i to by było na tyle. Antal nie stał się ani klasowym artystą, ani kasowym reżyserem. Ot, rzemieślnik jakich sporo, któremu daleko do chwały, jaką wieszczono mu po przełomowych Kontrolerach.

Benh Zeitlin

Nowojorczyk Benh Zeitlin to jaskrawy i jeden z najświeższych przykładów gwiazdy jednego przeboju. Reżyser solidnie namieszał w sezonie nagród na przełomie 2012 i 2013 roku za sprawą Bestii z południowych krain, nad wyraz zręcznego połączenia realizmu magicznego, coming of age i komentarza ekologicznego. Wydawało się, że tak utalentowany gość jak trzydziestoletni wówczas Zeitlin będzie wracał na oscarowe i nie tylko gale regularnie. Tak się jednak nie stało i na kolejny projekt twórcy przyszło widzom czekać niemal dekadę, przez którą wszyscy zdążyli zapomnieć i jego nazwisko, i przebój sprzed lat, co przyczyniło się prawdopodobnie do przejścia jego Wendy niemal bez echa. Dziś Zeitlin to wciąż młody twórca, który może jeszcze wystrzelić i wbić się na gwiazdorski firmament, ale widać, że ewidentnie nie wykorzystał ówczesnego momentum i w razie czego musi swoją pozycję w branży budować niemal od zera. Szkoda, bo Amerykanin dał się poznać jako wrażliwy i kreatywny filmowiec, który mógłby wnieść sporo polotu i finezji do zdominowanego przez wyrobnicze schematy mainstreamu.

Duncan Jones

Choć nazwisko ma niepozorne, to kryje się za nim naprawdę epicki rodowód – Duncan Jones jest bowiem synem niejakiego Davida Jonesa, szerzej znanego jako David Bowie. Takiemu dziedzictwu trudno sprostać, jednak w 2009 roku wydawało się, że syn legendy estrady jest na dobrej drodze, by na gruncie innej branży niż ojciec wyrobić sobie naprawdę solidną pozycję na własny rachunek. Jego debiutancki Moon – kameralny dramat science fiction z Samem Rockwellem – zaskarbił Jonesowi dobrą prasę i zaufanie widowni, zwiastując pojawienie się nowego poważnego gracza na polu reżyserii ambitnego kina rozrywkowego. Niestety trzynaście lat później Moon pozostaje najlepszym i najpopularniejszym dokonaniem Jonesa. Winić należy chyba bezlitosny współczesny rynek filmowy, bo kariera Jonesa stanęła w miejscu po nieudanej próbie wystartowania serii fantasy Warcraft – nieudanej nie z winy reżysera dodajmy, a raczej przestrzelonych kalkulacji studia i nieco zbyt szorstkiej weryfikacji finansowej projektu. Jonesa nie można jeszcze spisywać na straty i być może jeszcze się odbije (choć jego ostatnia wycieczka w rejony sci-fi na to nie wskazuje), jednak na razie można określić jego karierę jako niespełnioną obietnicę narodzin gwiazdy, która jednak coraz bardziej przygasa po początkowym zabłyśnięciu.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA