INTRUZ. To nie jest science fiction dla ciebie
Schematyczność, przerysowania czy marysuizm wpływające na wątpliwą wartość artystyczną jej dzieł, zdawały się przeszkadzać tylko krytykom literackim. Szybko doszło do ekranizacji jej książek i równie szybko okazało się to komercyjnym strzałem w dziesiątkę. Rozpoczęła się nowa moda na fantastykę z elementami romansu, lub, jak kto woli, romans z elementami fantastyki, pełniący rolę głównego źródła westchnień dla współczesnej nastolatki. Stąd „Igrzyska śmierci”, stąd „Piękne istoty”, stąd zbliżające się „Miasto kości”. Z kolei Meyer, wyraźnie podekscytowana i rozochocona sukcesem swego wampirycznego “Zmierzchu”, postanowiła pójść za ciosem i stworzyć kolejną serię książek. Zostało to oczywiście szybko podchwycone przez filmowców. „Intruz” jest więc początkiem nowego romansu, tym razem ujętego w ramach fantastyki kontaktowej. Nie trzeba być jednak specem od marketingu, by zauważyć czysto komercyjny wymiar powieści i jej ekranizacji.
W filmie Intruz rolę nowej Belli pełnić ma Melanie. A raczej Melanie i Wanda. Te schizofreniczne ukazanie głównej postaci bierze się z wiodącego motywu filmu. Jak to na fantastykę kontaktową przystało, mamy tu przyszłość, w której ludzkość nawiązuje relację z obcą formą życia. Kosmici nie tylko postanowili pojawić się na Ziemi, ale i na niej zamieszkać przez stopniowe „przenikanie” gatunku ludzkiego. Daleko jest więc do tego, by relację tę nazwać koegzystencją. Obcy pojawiają się w postaci małych żyjątek, kształtem przypominających amebę, a ciało ludzkie traktują jako „gospodarza” (ang. host), u którego postanawiają zamieszkać. W ten właśnie sposób, pragną przejąć kontrolę nad Ziemią. Jednak nieugięta ludzkość tak łatwo się nie poddaje i tworzy ruch oporu. Jego członkinią jest główna bohaterka. Niestety, Melanie zostaje schwytana, a w jej ciele i umyśle zainstalowany zostaje obcy osobnik- Wagabunda. Oczywiście Melanie, jak na protagonistkę przystało, okazuje się posiadać niesamowicie silną samoświadomość, nie dającą się tak łatwo wyprzeć z własnego umysłu. Przekonuje więc goszczącą w jej ciele Wagabundę, by odszukała i przyłączyła się do jej znajomych z ruchu oporu, ukrywających się gdzieś w pustynnych jaskiniach. Zapytacie „zaraz, a gdzie wątek miłosny”? Tak się składa, że jednym z członków ruchu oporu jest ukochany Melanie, Jared. Jakby tego było mało, inny członek grupy ocaleńców, Ian, zapała uczuciem do Wagabundy, tzn. do Wandy, bo tak będą skracać jej imię. Kolejny trójkąt (tudzież kwadrat) miłosny? Czemu nie!
Nim zacznę właściwą krytykę, powiem w „Intruzie” było godne uwagi. Otóż warstwa wizualna, muzyka, aparycja Diane Kruger i spokój Williama Hurta. I to tyle… przejdę więc do właściwej części wypowiedzi. Za scenariusz i reżyserię tego dzieła odpowiada Adrew Niccol. Swego czasu ważne nazwisko w dziedzinie filmowego SF, gdyż wydał na świat wybitną „Gattacę” oraz scenariusz równie wybitnego „Truman Show”. Ostatnio jednak popełnił dość przeciętnej jakości „Wyścig z czasem”, co nie rzucało korzystnego światła na jego kolejny projekt. Trzeba jednak zaznaczyć, iż nie wziął sobie dobrego materiału na powrót do formy. Oceniając ekranizację z czysto filmowego punktu widzenia powiem wprost – „Intruz” zdaje się być kolejnym przereklamowanym tworem, opartym na ckliwych przesłaniach, przerysowanych postaciach i pretekstowej fabule. To film, który porwać może jedynie ciekawe miłosnych doznań trzynastoletnie dziewczęta. Aż szkoda talentu tak wartościowego reżysera, na uczestnictwo w tak mało wyrafinowanej sztuce.
Podstawową bolączką “Intruza”, wpływającą na komfort seansu, jest fakt, iż film ten jest przeraźliwie nudny, a akcja w nim płynie bez wyraźnie nakreślonego celu. Podczas seansu najbardziej przerażający był dla mnie moment, w którym zdałem sobie sprawę z tego, iż kompletnie nie wiem do czego dążą bohaterowie. Odniosłem wrażenie, że cała skrupulatnie rozpisana w filmie fabuła, tak naprawdę nie ma większego znaczenia, ponieważ najbardziej liczą się w niej te momenty, w których bohaterowie namiętnie się całują i mówią, że się kochają. Ja wiem, że jest to piękne, ale jeżeli naprawdę chciałbym, aby porwały mnie tego typu emocję, nie wydawałbym pieniędzy na tę SUPERPRODUKCJĘ SCIENCE FICTION (jak reklamują ją polscy marketingowcy), a po raz kolejny obejrzał końcową sekwencję „Cinema Paradiso”. Ot co!
Pod względem aktorskim, film również nie ma wiele do zaoferowania. Na ekranie przewijają się ładne buzie, które mają się widowni podobać, a nie koniecznie jej coś przekazać. Coraz bardziej popularna Saoirse Ronan (czyt. „Serszja”) trochę nie pasuje mi do tego cukierkowatego świata, głównie ze względu na swoją dość specyficzną urodę. Zamiast nowej Belli, chyba wolałbym ją w roli nowej Carrie. Niemal każda z postaci jest beznamiętna i pusta w środku. To niedobrze, jeśli los grupy ocalałych ludzi był mi kompletnie obojętny, a jeszcze bardziej obojętne były zachodzące między nimi relacje – głównie te miłosne. Niewątpliwie problemem filmu jest także czarny charakter, a raczej jego brak. Patrząc w oblicze Diane Kruger, nie mogłem uwierzyć, że ta urocza blondynka chciałaby zrobić głównym bohaterom krzywdę. Przed kim więc tak naprawdę uciekali?
Przestrzegam fanów fantastki kontaktowej wszelkiego pokroju – „Intruz” nie jest filmem dla was. W celu odświeżenia sobie motywu przejmowania przez kosmitów kontroli nad ludzkimi umysłami, proponuje ponowny seans „Inwazji porywaczy ciał” lub „Władców marionetek”. Zaryzykuje stwierdzeniem, że ekranizacja powieści Meyer nie spodoba się nawet rozkochanym w jej twórczości fankom. Nie da się bowiem tak łatwo wmówić odbiorcom, że otrzymują produkt nowy, jeśli gołym okiem widać, że w stosunku do wampirycznej sagi zmieniło się tylko tło opowieści. „Intruz” prawdopodobnie nie będzie więc początkiem kolejnego, dochodowego cyklu. Będzie za to przykładem odtwórczego, popkulturowego produktu, na którego okładkę tym razem nikt nie dał się nabrać.