Niedoceniane i mniej znane filmy science fiction o SZTUCZNEJ INTELIGENCJI
Zaznaczam na początku – nie będą to żadne superprodukcje, chociażby nawet były klapami finansowymi. Większość z tych filmów od samego początku była ograniczona skromnymi budżetami, a ich twórcy raczej nie spodziewali się krociowych zysków. Nie wydano również dużych środków na promocję, dlatego dzisiaj tak niewiele osób zna wspomniane w tym zestawieniu tytuły, a co za tym idzie, krytycy niezbyt palą się, żeby o nich pisać, więc koło niedocenienia i braku informacji się zamyka. Widać to po ocenach, ale i ich liczbie. Co jakiś czas więc staram się przypominać – zwłaszcza młodszym widzom – że świat science fiction nie kończy się na Transformers, MCU, nowej Diunie i Odysei kosmicznej. Sztuczna inteligencja zaś jest kluczowym elementem rozważań fantastyczno-naukowych, który już wkradł się do naszego prozaicznego życia. Teraz na własnym i jak najbardziej realnym doświadczeniu możemy porównywać wizje AI widzianą w filmach z tą obserwowaną w realu. A bardzo w ocenie tego podobieństwa lub dysproporcji przydają się te mniej znane produkcje filmowe, których nikt nie zdążył odpowiednio docenić.
„Elektryczne sny”, 1984, reż. Steve Barron
Lata osiemdziesiąte to był ten czas, gdy tematyka science fiction często traktowana była lekko, komediowo i obyczajowo. Robiono to jednak z niesamowitym polotem, wręcz z elementami przygodowymi, co napędzało te historie, zapewniając im wieloletnie trwanie w pamięci widzów. Elektryczne sny powinny dołączyć do tego grona m.in. obok Gier wojennych. Tak się jednak nie stało. Być może przyczyną był komputer w wydaniu osobistym, któremu powierzono rolę samoświadomego bytu, a przecież nie był to jeszcze czas pecetów pod każdą strzechą, jak dzisiaj. W serwisie RT więc to zupełny zgniłek, a na FW prawie nikt nie chce go ocenić ani napisać komentarza. Najwyraźniej ta produkcja nie wywołuje w widzach żadnych sentymentalnych emocji, a przecież jest zupełnie fabularnie szalona. Nie pomaga nawet młoda i piękna Virginia Madsen ani kolorowy monitor komputera, który posiada bardzo gorące uczucia. W Internecie można wciąż obejrzeć tę produkcję w wersji zremasterowanej i docenić, z jakim kunsztem została pokazana bardzo nieantropomorficzna forma sztucznej inteligencji. Najwidoczniej wolimy jednak, gdy fizycznie jest ona podobna do nas.
„Diabelskie nasienie”, 1977, reż. Donald Cammell
Na Rotten Tomatoes produkcja została właściwie zrównana z ziemią. Na Filmwebie za to prawie nikt się nią nie zainteresował przy średniej ocen niewątpliwie jednak wyższej. Znacząco lepiej nie było na IMDb, chociaż w porównaniu z RT to i tak rewelacyjny wynik. Z czego wynika ten brak zainteresowania i/lub niskie oceny? Z kilku czynników. Film jest zrobiony tanio i pochodzi z czasów, które nie są kojarzone – zwłaszcza przez młodsze pokolenie – w ogóle z gatunkiem SF. Na dodatek Diabelskie nasienie nie jest tak do końca science fiction, można go zaliczyć do horrorów. No i przypieczętować to wszystko kontrowersyjnym ujęciem seksualności czy też wykorzystywania seksualnego kobiet, co w dzisiejszych czasach jest tematem drażliwym, jak się okazuje zwłaszcza w kinie fantastyczno-naukowym, które wręcz stroni od erotyki. Moim jednak zdaniem z Diabelskiego nasienia można by dopiero zrobić pełnokrwisty horror SF z elementami BDSM, łagodzone konwencją żartu, ze sztuczną inteligencją w roli głównej. I tak jest z byt grzecznie, co się jednak odbiło na ocenach i zainteresowaniu widzów.
„Ghost in the Shell”, 2017, reż. Rupert Sanders
Krytycy są tu ostrzejsi niż widzowie, chociaż niektórzy fani wersji z 1995 roku krzyczą niemiłosiernie głośno, jakby dosłownie świat się im zawalił z tego powodu, że Rupert Sanders nakręcił wersję aktorską. Trudno tę krytykę nieraz zakrawającą na hejt racjonalnie wyjaśnić. Aktorski Ghost in the Shell jest niewątpliwie filmem nie tak przefilozofowanym, lżejszym, nastawionym na zaprezentowanie historii Major szerszemu gronu odbiorców, które ma prawo nie interesować się stylistyką wizualną i narracyjną Mamoru Oshiiego. To jednak nie oznacza automatycznie, że wersja Sandersa jest do kosza. Wizualnie przecież zapiera dech, narracyjnie wciąga jak dobre kino akcji, a filozoficznie dotyka tematu transhumanizmu w sposób mądry, chociaż nie odkrywczy, lecz zawsze to dobry początek, żeby samemu sobie opowiedzieć coś więcej. Liczba ocen negatywnych na Rotten jest zadziwiająco przytłaczająca, a gdy się w nie wczytamy, tak naprawdę wszyscy krytycy nie oczekiwali czegoś nowego, ale remake’u wersji animowanej.
„Saturn 3”, 1980, reż. Stanley Donen, John Barry
Oceny w okolicach 5 na FW i IMDb to stanowczo zbyt mało. A na dodatek ich liczba jak na tak stary film science fiction z tak znanymi aktorami również wręcz poraża. Nikt nie docenił postaci kapitana Bensona oraz robota Hectora, chociaż, co jeszcze dziwniejsze, film ten uchodzi dla wielu za dziecięcą traumę. W swoim przypadku może aż tak bym tego nie nazwał, lecz ewidentnie w wieku 9, 10 lat jego seans wywarł długoletnie wrażenie i spowodował lęk przed człekopodobnymi robotami. Wszystkie te opinie Internautów jednak w ogóle nie przełożyły się ani na liczbę ocen, ani tym bardziej ich średnią. Saturn 3 to niezwykle ciekawe science fiction o agresywnej, sztucznie stworzonej inteligencji, która przeżywa afekty emocjonalne, z którymi często nawet ludzie potrafią sobie poradzić.
„D.A.R.Y.L.”, 1985, reż. Simon Wincer
Nie tak dawno pisałem, że sztuczna inteligencja może i właściwie powinna ewoluować w formę dziecięcą, jeśli realnie kiedykolwiek ma nas wykurzyć z tej planety. Daryl, a tak naprawdę D.A.R.Y.L., czyli DATA ANALYSING ROBOT YOUTH LIFEFORM, to właśnie taki przeciwnik, przed którym się nie obronimy, który wkradnie się w nasze życie niepostrzeżenie, pozna nas, wywoła uczucia, nauczy się je kopiować, żeby przetrwać, aż w końcu będzie gotowy, żeby nas zdominować. W filmie oczywiście tak się nie stało, bo to bardziej kino familijne niż poważny traktach SF, ale to dobrze. Nie brak w nim jednak smutniejszych momentów, pełnych refleksji o naturze człowieka. Co do realizacji, produkcja również nie ma się czego wstydzić, a mimo to nigdy nie stała się znana, nawet przeciętnie. Mało tego na RT ma status zgniłka, ale za co?
„Brian and Charles”, 2022, reż. Jim Archer
Obawiam się, że ta ciepła historia opowiedziana spokojnie, bez zbytniego szaleństwa, lecz refleksyjnie skończy się kompletną porażką frekwencyjną. Streaming filmowi nie pomoże. Oceny na FW są wśród Polaków niesprawiedliwie niskie. Może nie jesteśmy przyzwyczajeni do androidów przypominających kształtem pralkę. A może lubimy po prostu wielkie kino SF bez lokalnych wiejskich plenerów. Lepiej niech strzelają lasery, a sztuczna inteligencja próbuje brutalnie zdominować ludzki ród. Życie realne jednak nie jest proste, a filmy o A.I. powinny aspirować do wyższego poziomu abstrakcji i narracji w relacjach. Zmyślnie jest to w produkcji zaprezentowane, ta aspiracja dyskursu fantastycznego do bycia wielkim kinem poprzez to, kim stają się w fabule bohaterowie. Brianowi jest ciężko, bo doświadczył wykluczenia. Przez to stara się uzależnić Charlesa od siebie. Charles się jednak uczy, a poprzez zrozumienie, kim jest człowiek, rośnie w nim chęć do uniezależnienia się.
„The Artifice Girl”, 2022, reż. Franklin Ritch
Po latach tak legendarna dla kina science fiction postać, którą jest Lance Henriksen, powróciła w znakomitej formie. The Artifice Girl jest kolejnym po Brianie i Charlesie znakomitym filmem science fiction o A.I., którego niedocenienie polega na jego zupełnej niepopularności. A przecież to tak wartościowy film o tym, co może nas czekać. O sztucznej inteligencji w postaci dziecka, które wcale nie chce nas celowo zdominować, chociaż właśnie na tym polega cały podstęp, że ta dominacja postępuje swoją naturalną dynamiką. Cherry nie zamierza przejąć władzy nad światem. Nawet nie próbuje nas kopiować. Próbuje tylko sprawić, by jej twórca Gareth (Lance Henriksen) był dumny, spełniając swoją główną dyrektywę dotyczącą pomagania w ochronie ludzkich dzieci. Spełnia swoją funkcję zaprojektowaną przez ludzi. Chce to robić i robi to najdoskonalej, jak umie, więc ludzie są z niej dumni. Natura ludzka nie jest czymś, do czego dąży. Ostatecznie, nawet jeśli zatarła granicę między człowiekiem a technologią, nadal jest dzieckiem, a dzieci są obarczone wadami tych, którzy je wychowują. I tu znajduje się początek naszego końca.
„Jestem twój”, 2021, reż. Maria Schrader
W tym przypadku nie będę narzekał na oceny, zwłaszcza te np. na IMDb, bo dobrze odzwierciedlają jakość tej produkcji. Polscy widzowie aż tak łaskawi nie byli, chociaż ocena w tym przypadku może jest wynikiem bardzo niewielkiej liczby głosów. Generalnie z wysokości ocen i ich liczby można wiele wywnioskować, np. to, że Jestem twój jest odbierany problematycznie w zakresie swojego niejasnego gatunku. Jeśli chodzi o sztuczną inteligencję, to niewątpliwie historia ma charakter fantastyczno-naukowy, tyle że jej ujęcie jest czysto psychologiczne. Jestem twój jest dramatem bez efektów specjalnych, z rozważaniami typowo obyczajowymi, nad którymi trzeba się pochylić, jeśli kiedykolwiek przeszło nam przez głowę wejść w relację z androidami, które miałyby spełniać nasze potrzeby, a więc dysponować również niezwykle zaawansowaną inteligencją. Za nią jednak idzie świadomość, zdolność uczenia się i wykształcanie własnych potrzeb. Nie da się tego ominąć, bo przecież chcemy, jak główna bohaterka filmu, spełnić swoje pragnienia, w tym to najważniejsze i bardzo ogólne – osiągnąć stan szczęśliwości. Może jednak nie tędy droga? Czy jednak ludzie naprawdę mają spełniać swoje potrzeby za pomocą automatów? Czy niespełnione pragnienia, fantazje i niekończąca się pogoń za szczęściem nie są źródłem naszego człowieczeństwa? Przyzwalając na małżeństwa [i inne relacje] z robotami, stworzymy społeczeństwo nałogowców znużonych ciągłym zaspokajaniem swoich potrzeb i nieprzerwanymi wyrazami uznania. Skąd czerpalibyśmy wtedy impuls, by stawiać opór przeciętności, rzucać sobie wyzwania, wytrzymywać konflikty i się zmieniać? Można oczekiwać, że ten, kto długo żyje z androidem, stanie się niezdolny do utrzymywania normalnych kontaktów z ludźmi.
„Mandroid”, 1993, reż. Jack Ersgard
Szalone były te lata 90. pod względem science fiction i koncepcji autonomicznych urządzeń, które byłyby w stanie zastąpić nas w najtrudniejszych zadaniach. Na Rotten Tomatoes Mandroid nie załapał się nawet na najmniejsze drgnięcie licznika, a od publiczności ma całe 9 procent wywróconego popcornu. Na FW ocena wynosi 4,6 przy zawrotnej licznie 20 głosów. Jest to więc przykład wybitnie nieznanej produkcji, nawet jak na to zestawienie. Czy jednak produkcja jest aż tak zła, że nawet nie warto dać jej najniższej oceny? Można zarzucić jej wiele – słaby montaże, zdjęcia, muzykę i nawet czas trwania, ale ogólnie zrealizowana jest bardzo w klimacie lat 90., a przez swoje cechy wizualne powinna stać się kultowa dla taniego gatunku.
„Android”, 1982, reż. Aaron Lipstadt
Film z kolei doceniony na RT, ale na FW oceniony jak przeciętniak, przy czym 153 oceny trudno uznać za komercyjny sukces. Zakładam, że nie jest to jednak zasługa Klausa Kinskiego, a właściwie to jego dewiacyjnych skłonności. To zasługa niskiego budżetu, znikomej promocji, reżysera, który postawił jednak na seriale, a nie pełne metraże, oraz sposobu technicznej realizacji. Film jest wciąż dostępny na YT, więc polecam go wszystkim fanom opowieści o tym, jak roboty starają się nas udawać, równocześnie obnażając, jak niedoskonali jesteśmy. O raz o tym, jak my jesteśmy skłonni do tworzenia robotów tylko dlatego na nasz obraz i podobieństwo, żebyśmy mogli bezkarnie z nimi robić wszystko to, czego nie możemy robić z ludźmi, także w kontekście seksualnym. Jest zresztą taka symboliczna scena pod koniec Androida, kiedy Dr Daniel próbuje dotknąć piersi Cassandry, a ona się mu przeciwstawia z całą mocą swojej woli, co zaskakuje Daniela tak bardzo, że reaguje niespotykaną agresją. Nie wiemy jednak jeszcze wtedy, co ukrywa. Jeśli więc podobała się wam Ex Machina, w Androidzie odnajdziecie wiele z jej motywów.