NICOLAS CAGE – osobowość (nie)utracona. Biografia aktora.
Hollywood wypuściło ostatnio kilka filmów o aniołach, a ja nie chciałem robić czegokolwiek, co już zostało zrobione. Jeśli jest coś nietypowego w moim podejściu do tej roli to dlatego, że w pewnym sensie anioły mnie przerażają. Stąd, zamiast zagrać Setha słodko i uroczo, próbuję wpleść w niego odrobinę czegoś strasznego. Aby ukazać tę inność bohatera, w niektórych scenach np. nie mrugam.
Powiedzmy sobie szczerze – łże jak pies ten, kto mówi, że nie wzruszyła go scena z wyzwoloną Meg Ryan zjeżdżającą na rowerze z wysokiej góry. Brad Silbering (który przed stworzeniem „Miasta aniołów” nakręcił tylko „Kacpra”) zafundował nam rasowy wyciskacz łez, dlatego nawet najwięksi twardziele zmiękną, oglądając historię miłości Setha, anioła prawdziwie niebiańskiego, i Maggie, prawdziwego anioła na Ziemi. Będąca wówczas jeszcze u szczytu sławy Meg Ryan zapewnia ogromną dawkę uroku, który jest w stanie skłonić doświadczonego anioła do porzucenia swej powinności i przyjęcia postaci zwykłego śmiertelnika. „Miasto aniołów” mogłoby służyć za podręcznikowy przykład dla przyszłych twórców melodramatów, a jego trawestację mogliśmy obserwować kilka lat później w filmie „Joe Black”. Magiczny romans, zapadający w pamięć za sprawą przepięknej ballady „Iris” Goo Goo Dolls oraz wypowiadanej po polsku modlitwy, to szczytowe osiągnięcie Nicolasa w kategoriach ekranowej miłości.
Ricky Santoro: This is fight night and I am the king.
Jeśli miałbym wskazać najbardziej odstręczającą postać, w jaką wcielił się Cage, bez wątpienia Ricky Santoro z „Oczu węża” byłby jednym z faworytów. W thrillerze spod ręki Briana De Palmy wciela się w skorumpowanego gliniarza, który niespodziewanie znajduje się w środku kryminalno-politycznej afery, przez co musi porzucić swoje hedonistyczne ja i spróbować zdemaskować autorów szeroko zakrojonego spisku. Intryga w „Oczach węża” prowadzona jest dość sztampowo, a zaskakujące zakończenie dla wielu nie będzie specjalną niespodzianką. Obsada, którą trudno uznać za gwiazdorską (oprócz monotonnego Gary’ego Sinise’a warta uwagi jest jedynie Carla Gugino), nie dostarcza nam szczególnych wrażeń. Jak sądzę, De Palma celował w rasowe political fiction, podczas gdy udało mu się jedynie stworzyć dość pospolity kryminalik, który nadspodziewanie dobrze poradził sobie w box office, zarabiając na świecie nieco ponad 100 milionów dolarów. Był także zapowiedzią chwilowego powrotu Nicolasa do nieco bardziej mrocznego repertuaru…
Wziąłem zwykłego człowieka i zamieniłem go w coś groteskowego. Nie widziałem tego filmu jakiś czas, ale byłem bardzo zadowolony z rezultatów.
Mrok to zdecydowanie to, co wyłania się z czeluści podziemnego świata, w którym rozgrywa się akcja „8 mm”. Kontrowersyjnym tematem filmów kategorii snuff zajął się nie kto inny jak Joel Schumacher, znany wówczas raczej z filmów dość poprawnych politycznie lub też mieszczących się w ramach dopuszczalnego twórczego buntu w Hollywood. Tym razem, naturalnie z należytą ostrożnością, podjął się zrealizowania obrazu traktującego o materiałach wideo, które egzystują gdzieś na pograniczu pornografii i dokumentu, choć tak naprawdę nie mieszczą się w definicji żadnej z tych kategorii. Snuff, czyli – mówiąc najprościej – filmowe zapisy gwałtów i morderstw, funkcjonuje w głębokim podziemiu, które stara się zbadać prowadzący śledztwo prywatny detektyw Tom Welles. Świetnie budowany nastrój tego filmu nie pozwala oderwać się od ekranu, a interesującej intrygi nie powstydziłby się nawet najlepszy thriller. Schumacher, który dwa lata wcześnie „zaszczycił” nas „Batmanem i Robinem”, stworzył obraz charakteryzujący się świeżością kina niezależnego, wydobywając z Nicolasa i reszty obsady świetne kreacje.
Frank Pierce: I gotta get a drink. Sobriety’s killing me.
Podczas gdy kilka poprzednich filmów z udziałem Cage’a było w naszym kraju bardzo popularnych, „Ciemna strona miasta” przeszła przez ekrany niemal zupełnie niezauważona. Nie pamiętam też, aby film Martina Scorsese pojawiał się w telewizyjnych ramówkach, ale też także poza Polską tytuł ten pozostaje jednym z mniej znanych w dorobku twórcy, który lada dzień powalczy o swego drugiego Oscara. W adaptacji powieści Joe Connelly’ego Nicolas ponownie wciela się w rolę alkoholika – tym razem jest sanitariuszem karetki Frankiem, który walczy z własnymi słabościami i poczuciem winy. Główny bohater bowiem, pomimo swej niedawnej reputacji doskonałego ratownika życia ludzkiego, obwinia się za to, że nie potrafił doprowadzić do uratowania wszystkich przewożonych pacjentów. Prześladują go duchy zmarłych, którym nie zdążył pomóc, prześladuje go samotność, która odbiera mu siłę do przeciwstawienia się nałogowi. „Ciemna strona miasta” przypomina wyzbyte pierwiastka komediowego „Po godzinach” – i tu wydarzenia mają miejsce w nocy, tutaj także, choć czas płynie bez przeszkód, a postacie i miejsca wokół bohatera zmieniają się, mamy wrażenie całkowitego zapętlenia i zespolenia czasoprzestrzeni. Kreacja Cage’a ma w sobie cały ból, który jego postać zaobserwowała podczas długich godzin w karetce, lecz ze względu na niewielką popularność samego obrazu pozostaje jedną z jego najmniej docenionych ról.
Starałem się skopiować pewien styl gry aktorskiej, kiedy robisz najmniej jak to tylko możliwe i sprawdzasz czy nadal jest to interesujące. Steve McQueen był dla mnie zawsze wzorem tego stylu, gdyż wydawało się, że nie robi tak naprawdę nic, a wciąż dobrze się to oglądało.
Tak, jak McQueen był wzorem dla Cage’a, tak w „60 sekundach” czuć ducha „Bullita”. Jest to naturalnie duch skomercjalizowany i mainstreamowy, ale odnajdziemy tu to samo uczucie do potężnych silników i ich zmysłowych pomruków. Remake filmu H.B. Halickiego z 1974 r. to kolejna propozycja ze studia Jerry’ego Bruckheimera, czyli papierowe postacie, zabawnie sztuczne dialogi i seria nieprawdopodobnych zdarzeń. Ale ileż w tym zabawy! Obserwowanie Nicolasa, gdy czule rozmawia z Eleanor lub gdy koncentruje się przed największą robotą w swoim życiu jest prawdziwą przyjemnością. Cage w zabawny sposób próbuje nadać mistycznej proweniencji nieskomplikowanej w gruncie rzeczy postaci. Ten mistycyzm przeniósł także poza plan filmowy starając się zbudować relację z samochodem już podczas przygotowań do roli. Sam brał udział w większości scen wyścigowych, a po zakończeniu zdjęć zabrał ze sobą jedną z replik Mustanga Shelby GT500, czyli wspomnianej Eleanor. Choć podobnie jak filmy z serii „Szybcy i wściekli”, dzieło Dominica Seny razi naiwnością niektórych scen, jest prawdziwym must-see dla fanów pięknych samochodów. Ja sam chętnie wracam do „60 sekund” choćby po to, by posłuchać świetnego soundtracku i melodii wygrywanych przez cylindry muscle carów. I nigdy nie mogę zdecydować, które dźwięki są piękniejsze.
Być tak otwartym, tak wolnym, by zaśpiewać dla własnej żony w jej urodziny… Diamenty nigdy nie będą tak wymowne, wiesz co mam na myśli? (…) To właśnie musi zrozumieć bohater: Jack z Manhattanu, ze swoją obsesją pieniędzy, przegapia własne życie. Podążał za niewłaściwą muzą.
Dlaczego Brett Ratner wpadł na to, by stworzyć kolejną miksturę „Opowieści wigilijnej” i „Tego wspaniałego życia”, nie wie nikt. Zupełnie bezbarwna historia pracoholika, któremu Wyższa Instancja musi uświadomić prawdziwe wartości życiowe, ponosi porażkę w próbie rozczulenia widza przepracowanym już wielokrotnie motywem. Nawet najpiękniejsza melodia zagrana po raz setny zaczyna nużyć i irytować. „The Family Man” to typowa produkcja dla telewizji, choć nawet tam nie stałaby się hitem. W filmie Rattnera cała obsada prezentuje jednakowy poziom, choć do jego opisania musielibyśmy użyć słów powszechnie uznawanych za obraźliwe. To przykre, ale tego występu Nicolasa nie można uznać za nic więcej niż chałturę, która jednak – z powodów pozostających poza moją zdolnością pojmowania – zarobiła w amerykańskich kinach okrągłe 75 baniek.
(…) Nie jestem muzykiem, dlatego nauka gry na mandolinie była bardzo trudna. Musiałem spędzić wiele czasu, zapamiętując cztery czy pięć piosenek, które miałem zagrać. Gdy tylko skończyliśmy pracę nad filmem, rzuciłem to. To nie dla mnie.
W 2001 r. Nicolas powrócił „Kapitanem Corellim” nie tylko do wyjątkowo chyba lubianego przez niego gatunku melodramatu, ale także do tematyki wojennej. Ponownie też wcielił się w rolę włoskiego oficera, choć ta kreacja dalece różni się od tej, którą oglądaliśmy w „Czasie zabijania”. Oto tytułowy kapitan stacjonujący w Grecji podczas II wojny światowej poznaje i zakochuje się w pięknej Penélope Cruz, czyli Pelagii. Nie byłoby jednak konfliktu dramatycznego, gdyby niewiasta nie zgodziła się już wyjść za innego. Rywalem Cage’a okazuje się nadzwyczaj pasywny Christian Bale, który niespodziewanie łatwo oddaje swą ukochaną przybyszowi z Italii. Film Johna Maddena ma w sobie dużo śródziemnomorskiego ciepła, a za sprawą wyrazistych kreacji na drugim planie (przede wszystkim świetny John Hurt) udało się uniknąć nieznośnej słodyczy. A Nicolas? W mundurze policjanta, żołnierza czy ze skrzydłami anioła wciąż jest tym samym czułym i szlachetnym kochankiem o smutnym spojrzeniu.
Chcę wierzyć w to, że niektórzy zobaczą ten film i pomyślą dwa razy, zanim wyślą swe dzieci na front.
Nasz drogi Nicolas-idealista. W „Szyfrach wojny” znowu przywdziewa mundur, tym razem amerykański, i ponownie przenosi się w czasie do czasów II wojny światowej, podczas której zostaje przydzielony do ochrony żołnierzy z plemienia Navajo, których plemienny język używany jest do szyfrowania militarnych komunikatów. Swoista kameralność tej historii, skupienie uwagi widzów na mało znanym epizodzie tego konfliktu zbrojnego, tylko jej zaszkodziły, choć ewidentną ambicją Johna Woo (to drugi – po „Bez twarzy” – jego film z Cagem) było stworzenie opowieści wojennej na miarę „Szeregowca Ryana”. Nie pozwoliło mu na to jednak zamiłowanie do teatralnego z ducha azjatyckiego kina akcji, z którego przerysowaną estetyką nie potrafił zerwać nawet realizując film wojenny. Jedno widać w „Szyfrach wojny” jak na dłoni – to film nakręcony specjalnie pod Nicolasa, który jednak zupełnie nie radzi sobie w roli szlachetnego dowódcy i sprawia wrażenie zagubionego. Nie jest ani Tomem Hanksem, ani nawet Brucem Willisem, który rok później we „Łzach słońca” z właściwym sobie urokiem wrażliwego twardziela ratuje z nigeryjskiego koszmaru Monikę Belucci.
Jest tyle inspiracji w reżyserii, pracy z kamerą i aktorami, a obserwacja tak wspaniałych występów dała mi nowy, potężny impuls do pracy aktorskiej.
Chyba każdy wielki aktor (wielki talentem, ale też wielki sławą) myśli czasem o reżyserskim debiucie, o udowodnieniu, że lata występowania przed kamerą nauczyły go nowego spojrzenia na grę aktorską. W karierze Nicolasa moment wprowadzenia tych przemyśleń w życie nastąpił 2 września 2002 r., gdy na festiwalu we francuskim Deauville premierę miał „Sonny”, pierwszy i jak na razie jedyny wyreżyserowany przez niego film. To właśnie typowo festiwalowe dzieło – opowiadające o tytułowym bohaterze, który okazuje się być męską prostytutką, a którego interesy reprezentuje… jego matka. Wewnętrzne rozterki Sonny’ego, chcącego zdobyć się na coś więcej niż oddawanie się często starszym od niego kobietom, nasuwają ewidentne skojarzenia z „Nocnym kowbojem”, jednak debiutowi Cage’a brakuje kontestacyjnego kopniaka, który odnajdowaliśmy w dziele Johna Schlesingera. James Franco w głównej roli daje upust swej fascynacji Jamesem Deanem i uprawia ekranowy „weltschmerz”, zaś pojawiający się w roli alfonsa/dealera Nic zapewnia swemu filmowi niezbędną dawkę surrealizmu i kampowości. Mimo całej energii, jaką Nicolas odnalazł w reżyserskim doświadczeniu, „Sonny” pozostaje filmem niespójnym, chaotycznym, napisanym i nakręconym jakby naprędce. Projekt aktora, który stał się reżyserem, i kiepskiego scenarzysty nie mógł zakończyć się inaczej niż kompletną porażką.
Nie boję się grać brzydkich ról – spójrz na “Adaptację.” Wyglądam jakbym został wypluty przez kota.
Pokornie przyznaję – mój pierwszy seans z „Adaptacją” nie był szczególnym sukcesem. Wówczas, jeszcze jako nastolatek, nie potrafiłem docenić mistrza ironii, jakim jest Charlie Kaufman, tworzący scenopisarskie perły. Jedną z takich pereł jest bez wątpienia fabuła filmu Spike Jonze, wówczas męża Sophii Coppoli, kuzynki Nicolasa. O ile można podejrzewać twórcę „Być jak John Malkovich” o pewne nepotyczne decyzje, o tyle trudno polemizować z opinią, że Cage w podwójnej roli Charliego i Donalda Kaufmanów jest po prostu znakomity. Co więcej, jest jednym z zaledwie trzech aktorów, którzy otrzymali nominację do Oscara za wcielenie się w dwie postacie w jednym dziele filmowym (poza nim nominowani byli także Peter Sellers i Lee Marvin, który jako jedyny otrzymał tę nagrodę). Chyba żaden współczesny twórca filmowy nie eksploruje zagadnienia autotematyzmu tak głęboko, jak właśnie Kaufman. Odtwarzający go Nicolas rewelacyjnie oddaje wszelkie lęki towarzyszące autorowi pogrążonemu w kryzysie, odpływając niejednokrotnie na wody całkowitego absurdu. Dziś z całą świadomością doceniam pełną niespodzianek opowieść znakomitego scenarzysty, który wątek twórczego szaleństwa kontynuować będzie w „Synekdocha, Nowy Jork”, swym reżyserskim debiucie. Na deser zostaje nam fantastyczna obsada, z Meryl Streep, Chrisem Cooperem i Tildą Swinton na drugim planie.
CZYTAJ DALEJ (m.in. Matschstick Men, National Treasure, Lord of War, Ghost Rider, Knowing)