NICOLAS CAGE – osobowość (nie)utracona. Biografia aktora.
Cieszą mnie złe recenzje, bo czuję, że jakoś wpłynąłem na tych ludzi. Może nie wiedzą, co dokładnie próbowałem przekazać, ale na pewno coś poczuli.
Po docenionej przez krytyków, rozedrganej roli w „Adaptacji” Cage poszedł za ciosem i u wielkiego Ridleya Scotta zagrał w komediodramacie z elementami heist movie, czyli bardzo udanych „Naciągaczach”. Wcielił się w Roya Wallera, który razem ze swoim kumplem Frankiem (Sam Rockwell) tworzy duet tytułowych oszustów, którzy wykorzystują naiwność ludzi i obiecują luksusowe nagrody w zamian za zakup filtrów wody po cenie kilkukrotnie przewyższającej ich wartość. Co ciekawe, Roy cierpi na nerwicę natręctw i agorafobię, które bywają trudne do okiełznania bez odpowiednich leków. Życie bohatera zostaje wywrócone do góry nogami, gdy w jego życiu pojawia się nastolatka podające się za jego córkę. To, co następuje potem, jest misternie uplecioną intrygą, z której oglądania czerpie się przyjemność podobną do tej, którą odnajdowaliśmy w „Podejrzanych” Bryana Singera. Scott bardzo dobrze dobrał zespół aktorski, w którym oprócz Cage’a i Rockwella znakomicie odnalazła się Alison Lohman, wówczas świetnie zapowiadająca się młoda aktorka, dziś niemal zupełnie zapomniana. Roy to postać wywołująca skojarzenia z naszym Adasiem Miauczyńskim, bohaterem filmów Marka Koterskiego – człowiek pełen gniewu, aspołeczny, ale też bardzo samotny i stale walczący z własnymi słabościami. Pojawienie się w jego życiu dziecka, które może okazać się lekarstwem na wiele jego emocjonalnych problemów, odmienia go, zaś ostateczne rozwiązanie tej historii budzi w widzu ogromne współczucie i sympatię dla niego.
(…) Ja też mam swoje obsesje, a on z pewnością jest bohaterem, który obsesyjnie poszukuje tego cudownego skarbu Templariuszy i poświęcił na to całe życie, zaplanował dokładnie, co musi zrobić, by go odnaleźć, choć zewsząd go wyśmiewano. Ja natomiast obsesyjnie poszukiwałem nowych kierunków dla mojego aktorstwa, nowych wyzwań.
Dwie bardzo wymagające emocjonalnie role na pewno wiele kosztowały naszego bohatera, dlatego gdy odezwał się do niego stary przyjaciel, Jerry B., Nicolas zdecydował, że nadeszła pora na ponowne sprawdzenie swego komercyjnego magnetyzmu. „Skarb narodów” to w moim odczuciu wspaniały powrót do kina nowej przygody, które za sprawą Stevena Spielberga święciło triumfy w latach 80. i 90. ubiegłego stulecia. To wyreżyserowana przez Jona Turteltauba historia Bena Gatesa, uwspółcześnionego i bardziej powściągliwego Indiany Jonesa, który obsesyjnie próbuje odnaleźć skarb Templariuszy, o którym przed laty usłyszał od dziecka. W poszukiwaniach dzielnie sekunduje mu Justin Bartha w roli Rileya, który jako bojaźliwy specjalista od technologii wprowadza do filmu sympatyczny element komediowy. W „Skarbie narodów” dzieje się dużo, dzieje się szybko i dzieje się ciekawie. Jest przyjaciel/wróg (Sean Bean), rywalizujący z Benem o ten sam skarb, jest uczucie, które rodzi się pomiędzy Nicolasem a aryjskiej urody Diane Kruger, i wreszcie niewyobrażalny skarb, który wreszcie udaje się odnaleźć. Film Turteltauba był dla Cage’a znakomitą odskocznią od ról niestabilnych emocjonalnie samotników i potwierdzeniem tego, że wciąż drzemie w nim komercyjny potencjał.
Andrew Niccol podniósł karabin uzi, wycelował we mnie i zapytał: “Zagrasz w tym filmie czy nie?”
Rola w „Skarbie narodów” musiała sprawić, że Nicolas poczuł się wielki. Przecież przyciągnął do kin miliony widzów, a przygodowy blockbuster znalazł się w dziesiątce najbardziej kasowych filmów roku. Kolejny film w dorobku Cage’a to jednak zupełnie inny kaliber – epicka historia ukraińskiego handlarza bronią ma w sobie wiele cech opowieści biograficznej, z interesującym bohaterem na czele, choć widza razić może dydaktycznie antywojenny wydźwięk „Pana życia i śmierci.” Andrew Niccol, odpowiadający zarówno za scenariusz, jak i reżyserię, bardzo umiejętnie prowadzi narrację, która w standardowy sposób kreuje postać Jurija Orłowa – od marzenia o lepszym życiu, przez trudne początki, aż po wyczekiwany sukces i stopniową utratę wszystkiego, co kochał. Tę samą strukturę ma walczący o tegoroczne Oscary „Wilk z Wall Street”, choć poprzez wprowadzenie ścigającego Orłowa agenta DEA Niccol wywołał skojarzenia z innym filmem Scorsese – „Złap mnie, jeśli potrafisz”. W „Panu życia…” jest jednak znacznie mniej lekko i przyjemnie, gdyż Jurij zmaga się nie tylko z przedstawicielami prawa, niebezpiecznymi dyktatorami w państwach trzeciego świata, ale także z problemami osobistymi. Dwugodzinny obraz jest jednak humanistyczną z ducha próbą oceny poczynań osoby, która, chcąc żyć na wysokim poziomie, dokonała kilku cynicznych wyborów. Bardzo niedoceniony przez krytyków film Niccola słabo poradził sobie także w box office.
Na pewno nie jestem nowicjuszem w klubie rozwodników (…) i gdy grałem w “Prognozie na życie” przepracowywałem związane z tym uczucia. Chciałem zamienić je w coś produktywnego i pozytywnego zamiast pozwolić im płonąć w ogniu negatywnych emocji. Udało mi się przelać te uczucia w Dave’a Spritza, który próbuje odbudować swoją rodzinę.
Gore Verbinski, które dwa poprzednie filmy – „Krąg” i „Piraci z Karaibów” – osiągnęły potężny sukces, postanowił nakręcić obraz o rozwiedzionym prezenterze pogody z Chicago. Do zagrania głównej roli zaprosił Nicolasa, który ponownie wcielił się w bohatera pogrążonego w kryzysie i szukającego sposobu na przywrócenie swego życia na właściwe tory. Umówmy się – nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł spodziewać się, że „Prognoza na życie” będzie interesującym dziełem. Kameralna historyjka o rozbitej rodzinie i desperackich próbach odbudowania relacji z rodziną to coś, co w kinie grano już setki, jeśli nie tysiące razy. Film Verbinskiego może być interpretowany jako opowieść o kryzysie męskości lub kryzysie amerykańskiej rodziny w ogóle, ale też wielu odbierze go jako nudne kino obyczajowe. Nie ma tu przejmujących kreacji aktorskich ani mocnych, zapadających w pamięć scen. To tylko zwykła historia o dość zwykłych ludziach, która mogła zainteresować wyłącznie sympatyków Nicolasa, stąd w kinach na całym świecie zebrała zaledwie 19 milionów, które nie zrównoważyły nawet budżetu przedsięwzięcia.
Ten dzień był wielkim złem i tragedią, ale było w nim także mnóstwo dobra i miłości – a ja odczuwałem je niczym elektryzujący nurt.
Mogłoby się wydawać, że gdy Oliver Stone podjął decyzję o przeniesieniu na ekran tragicznych wydarzeń z 11 września 2001 r., wszyscy najważniejsi aktorzy Hollywood ustawiali się w kolejce do zagrania roli Johna McLoughlina, jednego z policjantów uwięzionych pod gruzami „World Trade Center”. Okazuje się jednak, że wcielający się w tę postać Cage nie był nawet jednym z pierwszych wyborów reżysera. Mimo wszystko zgodził się na występ w filmie Stone’a, angażując się w przygotowania tak skrupulatnie, jak dotychczas. Aby lepiej zrozumieć uczucia, jakie towarzyszyły McLoughlinowi przez 22 godziny spędzone nieruchomo w oczekiwaniu na ratunek, Nicolas spędził wiele godzin w specjalnym zbiorniku niwelującym funkcjonowanie zmysłów. Jakkolwiek precyzyjne nie byłyby jego przygotowania, „World Trade Center” nie jest tym, czego spodziewałem się po nieszablonowym reżyserze, jakim bez cienia wątpliwości jest Stone. O ile film spełnia zadania propagandowe, raz jeszcze utwierdzając Amerykanów w poczuciu bycia najlepszym narodem i krajem na świecie, o tyle nie broni się jako dzieło. Jest zlepkiem ogranych technik narracyjnych i filmowych, uzupełnionych przez wszechobecne banały scenariuszowe rodem z kina katastroficznego. Postacie policjantów i strażaków posługują się patriotycznymi frazami, które idealnie nadają się do budowania atmosfery zbiorowego bohaterstwa. Wyłącznie dla zapatrzonych w siebie obywateli USA.
“Kult” jest prawdopodobnie najlepszym przykładem filmu, który zadziwia ludzi, ponieważ z jakiegoś powodu nie rozumieją, że wiedzieliśmy jak bardzo jest śmieszny. I nie pomaga nawet to, że pojawiam się w kostiumie niedźwiedzia, robiąc wszystkie te niedorzeczności w matriarchacie na jakiejś wyspie.
O tym filmie napisano, powiedziano i narysowano już chyba wszystko. „Kult” Neila LaBute’a, remake filmu z 1973 r. z Edwardem Woodwardem i Christopherem Lee, to chyba najbardziej wykpiwany przez widzów tytuł w filmografii Nicolasa Cage’a. W reinterpretacji kultowego horroru Robina Hardy’ego szkocką wyspę zamieniono na amerykańską, a budzącą grozę sektę na grupę absurdalnych quasi feministek, żyjących w matriarchalnej społeczności. W tę komunę niespodziewanie wkracza szeryf Edward Malus, który poszukuje córki swej byłej partnerki, członkini wspomnianej grupy. Okultyzm, który w pierwowzorze tworzył niepokojąco mistyczny nastrój, został w filmie LaBute’a zamieniony na groteskową przaśność i nawet jeśli zabieg twórców miał intencję prześmiewczą, trudno wywnioskować co takiego miałby wyśmiewać. Z perspektywy kilku lat, jakie minęły od premiery „Kultu”, Cage może mówić o błędnym odczytywaniu tego „dzieła” przez widzów, jednak skoro wówczas nikt nie odczytał go jako skomplikowanej alegorii, można za to winić twórców. Wielkie filmowe nieporozumienie, ze słynną sceną z pszczołami na czele.
Jeśli chodzi o filmy o superbohaterach, Ghost Rider będzie najbardziej interesującą postacią, jaka kiedykolwiek zagościła na ekranie.
Umówmy się – osąd Nicolasa nie należy do najbardziej obiektywnych, dlatego pewnie nikt powyższej zapowiedzi nie traktował poważnie. Pamiętajmy jednak, że Nic mówił to jeszcze przed marvelowskim boomem na ekranizacje komiksów, a wówczas większe produkcje o superbohaterach z XXI w. można było policzyć na palcach jednej ręki. No, może dwóch. Z drugiej strony jednak „Ghost Ridera” przygotowywał Mark Steven Johnson, który wcześniej niemiłosiernie zepsuł świetny komiksowy materiał, jakim był „Daredevil”, dlatego buńczuczne zapowiedzi Cage’a należało traktować z przymrużeniem oka. Historia Johnny’ego Blaze’a, który podpisuje pakt z Szatanem, wskutek którego zostaje przerażającym Jeźdźcem Śmierci, to w gruncie rzeczy bardzo filmowy materiał, który został tu zaprezentowany w banalny, przeznaczony dla młodocianej publiczności sposób. Wymuszony humor nie bawi nikogo, a złowrogi w zamyśle Mefisto nie jest specjalnie zły, a tylko odrobinę wrogi. Szkoda, że „Ghost Rider”, którego kontynuacja całkowicie już wpisuje się w estetykę kina klasy B, nie wpisał się w projekt Marvel Cinematic Universe, którego kolejne odsłony prezentują zupełnie odmienną od obrazu Johnsona jakość. Liczę, że podobnie jak Spider-Man bohater o płonącej czaszce dokona się rebootu serii, bo należy on do moich komiksowych ulubieńców. Może lepiej, że nie zobaczymy w nim Nicolasa.
To było dla mnie zupełnie nowe terytorium. Jestem fanem Philipa K. Dicka. Lubię jego historię, podobała mi się także idea postaci mogącej zobaczyć 2 minuty przyszłości. Ekscytowało mnie zadanie przybliżenia tego widzom.
W bardzo pracowitym 2007 r. urodzony w Long Beach aktor wystąpił też w „Next” Lee Tamahoriego, przeciętnego hollywoodzkiego wyrobnika rodem z Nowej Zelandii. Adaptacja powieści Philipa K. Dicka jest oczywiście propozycją z pogranicza kina sensacyjnego i science fiction, przy czym fani tego drugiego gatunku nie znajdą tu dla siebie zbyt wiele. To osadzona jak najbardziej współcześnie historia sztukmistrza z Vegas, który potrafi spojrzeć w przyszłość. Rzecz w tym, że widzi tylko 2 minuty rzeczonej przyszłości, co nieco utrudnia mu misję uratowania świata, w którą Nicolas zostaje wciągnięty przez agentkę FBI (Julianne Moore). Pomimo licznych nielogiczności w scenariuszu i podręcznikowej wręcz wtórności, „Next” to przyzwoite kino akcji, nawiązujące jakością do filmów Nica sprzed dekady. Idealna propozycja dla ogólnodostępnej telewizji na piątkowy wieczór: jest gwiazdor, jest piękna dziewoja (Jessica Biel) i pozytywne zakończenie.
Moje pierwsze pytanie do Jerry’ego Bruckheimera brzmiało: „Minęły trzy lata. Nie jestem tym samym facetem. Jak mam powrócić do grania Bena Gatesa?” Odpowiedział: “Dokładnie. Bohater się zmienił.” W Disneyu powiedzieli, że wyglądam bardziej pogodnie, więcej się uśmiecham i wydaję się szczęśliwy. I chyba także z tej postaci został zdjęty jakiś ciężar. Został zaakceptowany w środowiskach akademickich, nie jest już uważany za wariata, jak w pierwszym filmie, dlatego jest szczęśliwszy.
Po dwóch pełnometrażowych fabułach i osobliwym cameo jako Fu Manchu w „Grindhouse”, nasz bohater w 2007 r. odnowił pewną wieloletnią znajomość. Starzy kumple Nic i Jerry spotkali się po raz nie wiadomo który, aby potwierdzić starą zasadę, w myśl której nie zabija się kury znoszącej złote jajka. Wszyscy wiedzieliśmy, że kontynuacja losów Bena Gatesa jest tylko kwestią czasu. „Skarb narodów: Księga tajemnic” miał w sobie więcej zagadek, więcej przygód, więcej skarbów. Sean Bean został w roli złoczyńcy zastąpiony przez Eda Harrisa, a od momentu zakończenia pierwszej części Nicolas i pani Kruger zdążyli się rozejść. Aby zwiększyć prestiż przedsięwzięcia, do już imponującej obsady dołączono także Helen Mirren, świeżo upieczoną laureatkę Oscara. Efekt? Tercet Bruckheimer-Turteltaub-Cage ponownie rozbił bank i, mimo pewnych niefortunnych wyborów Nicolasa, przebił wynik pierwszej części „Skarbu narodów”, zarabiając na świecie ponad pół miliarda dolarów. Czy ktokolwiek ma wątpliwości, że wspominana już wielokrotnie trzecia część serii rzeczywiście powstanie?
Ten film jest bardzo niezależny z ducha. Nie przypomina niczego, co do tej pory zrobiłem. Nie mam żadnych oczekiwań. Czuję, że połączyłem się z uczuciami izolacji i oczarowania, jakie towarzyszą bohaterowi.
Nicolas jako płatny zabójca, romansujący z głuchoniemą Tajką? To nie śniło się nawet najstarszym fanom Cage’a. W remake’u własnego filmu z 1999 r. bracia Pang ingerują nieco w pierwotną materię fabularną, w której to główny bohater był niemym likwidatorem. W „Ostatnim zleceniu” nakręconym 9 lat później wszystkie zmysły najemnika Joe są sprawne – to jego niezawodna dotąd logika przestaje funkcjonować. Rozgrywająca się w Tajlandii fabuła powiela doskonale znany wątek – przestępca (morderca, gangster, złodziej, itp.) zamierza wykonać tytułowe ostatnie zlecenie i przejść na „emeryturę”, porzucając niecny proceder, lecz okazuje się, że jego zwierzchnicy nie chcą do tego dopuścić. Podobnie jak Jason Statham w „Transporterze”, Joe łamie swoje żelazne zasady i pozwala sobie na spoufalenie się z jednym ze swych pomocników. „Ostatnie zlecenie” wymyka się jednoznacznej klasyfikacji gatunkowej, oferując elementy ki charakterystyki dramatu i thrillera, zapominając jednak o konieczności skonstruowania angażującej intrygi. O wyjątkowości tego dzieła niech świadczy jednak fakt, że już w kilka dni po obejrzeniu autoremake’u braci Pang nie potrafiłem odtworzyć w pamięci niektórych kluczowych scen. Romansu Nicolasa z dalekowschodnią kulturą nie można więc uznać za udany.
Lubię filmy science fiction, bo stanowią obszar do poruszania ważnych tematów w abstrakcyjnej przestrzeni. Obecnie są to filmy, które zadają mądre pytania.
Rok 2009, który Nic sprawiedliwie podzielił pomiędzy występy w filmie fabularnym a pracę aktora dubbingu, rozpoczął „Zapowiedzią” Alexa Proyasa, gdzie wcielił się w rolę profesora MIT, który z danych pozyskanych z wykopanej przypadkowo kapsuły z informacjami z przeszłości układa teorię rychłego końca świata. Dzielnie partneruje mu Rose Byrne, nawet wtedy, gdy mniej więcej po trzech czwartych filmu fabuła porzuca jakiekolwiek związki z logiką. Byłoby to wybaczalne, gdyż mówimy o filmie oscylującym w orbicie kina science fiction, jednak dobrze przygotowana pierwsza część „Zapowiedzi” jest zapowiedzią wyjątkowo kiczowatej końcówki, która stanowi bezpieczny wymyk dla twórców, a zdecydowany powód do irytacji dla widzów. Nicolas jako kochający i troskliwy ojciec zdecydowanie przekonuje, ale już jako zbawca świata z pewnością nie. Trochę tu „Wojny światów”, trochę „Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia”, ale ani trochę pomysłu na oryginalny finał. Proyas, który wcześniej uraczył nas niezwykle klimatycznym „Mrocznym miastem” i futurystycznym „Ja, robot” tym razem zupełnie nie trafił. Nie dziwi więc, że od premiery „Zapowiedzi” niczego nowego światu nie przedstawił.
Jestem wielkim fanem Klausa Kinskiego, jak można było się spodziewać, i wiedziałem, że Werner będzie w stanie tolerować specyficzny wizerunek, jaki chciałem nadać tej postaci. Wiedziałem, że to go nie zniechęci.
To, że Nic jest fanem ekscentrycznego Kinskiego, nie dziwi nawet odrobinę. Zaskakuje za to fakt, że Werner Herzog, przygotowując remake kultowego dzieła Abla Ferrary, postanowił do roli niegdyś kreowanej przez Harveya Keitela zaprosić Cage’a. Trudno o dwa bardziej odległe aktorskie kosmosy – pierwowzór „Złego porucznika” był surowym, twardym i bezkompromisowym oficerem, który wskutek złych decyzji znalazł się w niekorzystnym położeniu; w wersji Nicolasa staje się on nieudolnym, chaotycznym i rozedrganym wrakiem człowieka, który wciąż szuka nowych sposobów na autodestrukcję. Jego stan koreluje z kondycją Nowego Orleanu, w którym każdy zakątek wciąż cierpi po starciu z bezwzględną Katriną. Film Herzoga to „Las Vegas Parano” ubrane w sztafaż kina policyjnego, prawdziwy odjazd fabularny i formalny. To także powrót Cage’a do jego najbardziej ekscentrycznego emploi, opartego na złowieszczym, pochodzącym prosto z przeżartych złem trzewi śmiechu i narkotycznych wizjach. Czy to jeszcze mainstream?
Moim przekonaniem jest, że każda forma sztuki – pop art czy inna – jest z natury wolnością wypowiedzi. Wszystko zależy od tego, jak podejdziesz do filmu i jakie są twoje poglądy.
Słowa te odnosiły się przede wszystkim do niezwykłego natężenia przemocy, która wypełnia fabułę „Kick-Ass” w co najmniej 70-ciu procentach. Co więcej, ekranizacja komiksu Marka Millara pokazywała na ekranie małoletnich bohaterów zabijających wszelkiej maści szumowiny z nie tyle wiązanką, co przebogatym bukietem wulgaryzmów na ustach. Najwięcej obiekcji dotyczyło oczywiście Chloë Grace Moretz, wówczas dwunastoletniej dziewczynki, w której ojca wcielił się Nicolas. Jako Damon Macready a.k.a. Big Daddy uczył małą Mindy jak należy obchodzić się z najgorszym ścierwem tego świata, a wreszcie wpłynął także na tytułowego bohatera. Jego rola w filmie Matthew Vaughna to prawdziwa perełka i choć pojawił się w kilku tylko scenach, były to sekwencje szczególnie zapadające w pamięć. Fani komiksu i jego ekranizacji domagali się jego udziału w kontynuacji serii, która miała swą premierę w biegłym roku, jednak wskutek zastosowanej w pierwszej części rozwiązań fabularnych Big Daddy musiał pozostać gwiazdą jednego sezonu. Mimo początkowych obiekcji związanych z wulgarnością „Kick Assa”, Nicolas stanął na wysokości zadania, przyćmiewając nawet odtwórcę tytułowej roli, Aarona Taylora-Johnsona.
CZYTAJ DALEJ (m.in. Season of the Witch, Drive Angry, The Frozen Ground, Joe)