search
REKLAMA
Analizy filmowe

Narodziny narodu: GANGI NOWEGO JORKU

Piotr Kletowski

6 sierpnia 2018

REKLAMA

Paradoksalnie ten najbardziej amerykański z filmów twórcy Taksówkarza jest również najbardziej europejskim. Kręcone niemalże w całości w Europie (w Mediolanie i w studiach Cinecitta), przy pomocy włoskiej ekipy realizacyjnej (np. scenografią zajął się sam nadworny scenograf Felliniego Dente Ferretti, zaś producentem filmu został wielki Alberto Grimaldi), naszpikowane odwołaniami do włoskiej klasyki filmowej (której zresztą Scorsese poświęcił swój ponad trzygodzinny dokument pt. Moja podróż do Włoch z 1999 roku) Gangi Nowego Jorku są jakby powrotem Scorsese – artysty do swych etniczno-artystycznych korzeni, a jednocześnie dowodem na symbiozę amerykańskiego przemysłu filmowego z europejskim kinem artystycznym – kiedyś rzecz normalną, dziś producenckie kuriozum.

Scorsese i DiCaprio

Aktorsko film Scorsese kreacją Daniel Day Lewisa stoi, nominowaną zresztą do Złotych Globów i obstawianą jako pewniak przez oscarowych bukmacherów. „Bill Rzeźnik” to wielka, wielka rola tego aktora, na miarę największych aktorskich wyczynów Marlona Brando. Dobry – zły, sadysta o złotym sercu, morderca i ojciec w jednej chwili łagodny i miłosierny, w następnej okrutny jak bestia. Szatan, z którym walczy Święty Michał. To postać przerysowana, a jednocześnie prawdziwa. Podobnie jak Scorsese udało się scalić w swym filmie baśń i krwawy weryzm, tak w roli „Billa Rzeźnika” Lewis połączył ekshibicjonistyczny, psychologiczny realizm z komiksową wręcz przesadą. W jednej z najbardziej emocjonujących scen ukazującej nieudany zamach na Billa, dokonany przez Amsterdama, Lewis jest jednocześnie karykaturalnym rewolwerowcem ze spaghetti westernów i rozdartym namiętnościami człowiekiem.

Czy więc epicki, emocjonujący, realistyczny, a przy tym baśniowy film Scorsese nazwać można arcydziełem? Z pewnością, choć, by obraz filmu był pełny, należy wspomnieć o jeszcze jednej sprawie, rzucającej się w oczy podczas oglądania opowieści o zemście w Nowym Jorku. Wyraźnie widać, że Scorsese poszedł na pewien kompromis z producentami filmu, zwłaszcza w kwestii wizualizacji scen przemocy. Zresztą kłótnie i przepychanki Scorsese z szefami Miramax, celem określenia ostatecznego kształtu filmu, stanowić mogą materiał na osobny, bardzo obszerny artykuł. Dość powiedzieć, że reżyser po ostatecznym montażu dokręcał jeszcze scenę miłosnego zbliżenia między Di Caprio i Diaz, która to scena ostatecznie nie weszła do końcowej wersji filmu, jak również zrezygnować musiał z pompatycznej muzyki Elmera Bernsteina, za którą studio nie chciało zapłacić. Efektem kompromisu jest przede wszystkim grzecznościowe potraktowanie scen przemocy. Wyraźnie widać cenzurę niemalże wszystkich krwawych sekwencji wypełniających film. Najmocniejsza, otwierająca Gangi… bitwa z pewnością sfilmowana została z maksymalnym, krwawym realizmem a’ la Gladiator (w czym zresztą celuje Scorsese, pojmujący film jako odpowiednik krwawej biblijnej opowieści zawierającej element przemocy, w przeciwieństwie jednak do wielu współczesnych filmów prowadzącej do czegoś więcej, niż tylko do sadystycznej voyeurystycznej przyjemności). Na ekranie sekwencja batalii zostaje odpowiednio stonowana, widzowi oszczędzone zostają krwawe epizody, przez co początkowe stracie zostaje pozbawione odium okrucieństwa, jakim powinno kipieć (wszakże mamy tutaj do czynienia z celtyckim barbarzyństwem w XIX-wiecznych dekoracjach). Każdy, kto miał wątpliwą przyjemność obejrzenia filmu akcji w niemieckiej telewizji wie, jak wyglądają brutalne sceny po cenzurze (widoczne są tylko rozmazane fazy ruchu w zwolnionych tempie). W podobnej manierze stonowano przemoc w prologu Gangów Nowego Jorku. Nieco później wraca „scorsesowski dotyk” i przynajmniej w drugiej, bardziej dynamicznej połowie filmu ponownie mamy do czynienia z kawałem mocnego, realistycznego kina, chociaż i tutaj wyraźnie widać, że reżyser cofa się przed eksponowaniem przemocy. Jaki jest efekt takiej strategii, wynikłej zapewne nie tyle ze wstrzemięźliwości reżysera, co bardziej z nacisków producentów, starających się o zgromadzenie w kinach jak największej liczby widzów (w pierwszej wersji Gangi… były filmem ponad trzygodzinnym, ostatecznie oglądamy wersję, która trwa 168 minut)? Filmowa wizja Martina Scorsese wciąga i przekonuje, lecz brakuje jej czegoś, co nazwałbym dotykiem prawdziwej ulicy, owego „mięsa”, jakim wypełnione były wcześniejsze filmy twórcy. Gangi Nowego Jorku w ostatecznym efekcie są więc przede wszystkim zapierającą dech w piersiach piękną i gwałtowną legendą (choć z realistycznym, społeczno-historycznym tłem), przystosowaną jednak do odbioru przez masowego widza. A że ten jakoś nie dopisał (niecałe 47 mln dolarów zarobione przez Gangi… w pierwszym tygodniu wyświetlania – przy około 300 zagarniętych przez Dwie wieże Jacksona jest sumą raczej śmieszną), to dowód, że wygrał jednak ambitny Scorsese, nawet jeśli nagiął nieco karku dla księgowych z „Miramaxu”.

(Tekst publikowany w pismach „Ha!art” i „Kino”)

Tekst z archiwum film.org.pl (03.07.2005).

REKLAMA