Narodziny narodu: GANGI NOWEGO JORKU
NARODZINY NARODU
Wątek “narodzin narodu”, któremu podporządkowana jest fabuła Gangów Nowego Jorku, wyraźnie koresponduje z motywem przenikania się sacrum i profanum, wątkiem stale obecnym w filmach reżysera, tym razem w opowieści o XIX-wiecznym Nowym Jorku przemienionym w swego rodzaju intelektualno – wizualny ornament. Od czasu Ulic Nędzy Scorsese wciąż drąży problem współistnienia grzechu i odkupienia, dobra i zła, chrześcijańskiej moralności wykładanej w domach i w kościołach i zwierzęcej antymoralności, sterującej działaniami bohaterów zaludniających “nędzne ulice”.
Cała rzecz zaczyna się tak. W ponurych, zaciemnionych podziemiach mały chłopiec i mężczyzna (Liam Neeson) odbywają rozmowę. Chłopiec otrzymuje od mężczyzny medalion z wizerunkiem Świętego Michała, który – podług słów chłopca – “przepędził Szatana z niebios”. Mężczyzna przypina do pasa szablę, chwyta żelazny, celtycki krzyż i trzymając za rękę chłopca kroczy śmiało tunelami, w których gromada dziko wyglądających kobiet i mężczyzn, jakby żywcem wyjętych z Braveheart Mela Gibsona, sposobi się do walki, ostrząc miecze, tasaki, noże, przypinając kolce i żelazne guzy, nakładając na głowy hełmy i kaptury. Grupa zbrojnych dochodzi do drzwi. Wrota zostają otwarte i uzbrojeni po zęby ludzie rodem ze średniowiecza wychodzą na… nowojorską ulicę Anno Domini 1848, gdzie czeka na nich inna grupa podobnie uzbrojonych ludzi, gotowych do walki. Mężczyzna z chłopcem przy boku to “Ksiądz” Vallon (Liam Neeson) – przywódca grupy irlandzkich katolików, emigrantów przybyłych na amerykańską ziemię, a chłopiec to jego syn – Amsterdam Vallon (jako dziecko – Cian McCormack, jako młodzian – Leonardo Di Caprio). Przywódcą drugiej grupy zbrojnych jest protestant – Bill “Rzeźnik” Cutting – rządzący Dzielnicą Pięciu Narożników sadystyczny gangster, narzucający prawo nowo przybyłym emigrantom. Dochodzi do bitwy. Ugodzony nożem przez Billa Vallon ginie na oczach swego syna. Ten poprzysięga zemstę okrutnemu mordercy. Kiedy po latach spędzonych w protestanckim sierocińcu Amsterdam Vallon wraca do Dzielnicy Pięciu Narożników, Bill “Rzeźnik” trzęsie okolicą, liczą się z nim lokalni politycy, a każdy płaci mu haracz. Młody mściciel postanawia wkraść się w łaski Billa, by dokonać zemsty…
Film Martina Scorsese to przede wszystkim żywa klasyka kina utkana z cytatów z największych dzieł światowej kinematografii. Mamy tu i Grifftitha i Eisensteina, i Johna Forda, i włoski neorealizm, i Federico Felliniego (wymieniam najważniejszych, bo znajdują się tu większe lub mniejsze odwołania jeszcze do innych tuzów X muzy, np. Viscontiego, Peckinpaha, Ophülsa). Barwna, dickensowska panorama irlandzkiej społeczności zamieszkującej Dzielnicę Pięciu Narożników to Grifftith w stereo i w kolorze. Sekwencje ulicznych zamieszek, w których armia strzela do demonstrantów, to oczywiście Eisenstein ze Strajku i Października. Jest tu nawet kamienny lew prężący się do skoku z Pancernika Potiomkin, pojawiający się w momencie, gdy oszalały tłum emigrantów protestujących przeciwko powszechnej mobilizacji (historycznym tłem dla opisywanych w filmie wydarzeń jest wojna secesyjna) atakuje dom nowojorskiego senatora (David Hammings). Z Johna Forda mamy mityczny wręcz wymiar całej opowieści, epicki rozmach oraz sekwencje widowiskowych pojedynków na noże między gangsterami, przywołujące na myśl pojedynki rewolwerowców z Dzikiego Zachodu. Z neorealizmu Scorsese zaczerpnął z pewnością uliczny weryzm przesiąknięty melodramatyzmem, zaś z Felliniego jest tu choćby obraz słonia ze zniszczonego w zamieszkach cyrku P.J. Barnuma, przebiegającego tuż przed szpalerem gotowych do ulicznej wojny gangsterów. A co najbardziej ucieszy polskich kinomanów, Scorsese cytuje wprost Andrzeja Wajdę, tym razem z Ziemi obiecanej (w swoim poprzednim filmie Ciemna strona miasta mistrz zapożyczył sobie fajerwerki z Popiołu i diamentu). Pamiętacie z pewnością scenę modlitwy Żyda, Polaka i Niemca z otwarcia Ziemi… Otóż krwawą finałową sekwencję ukazującą uliczną masakrę i decydujące starcie między młodym Vallonem i Cuttingiem poprzedza, składająca się z trzech równolegle zmontowanych scen, sekwencja modlitwy Billa (wzywającego Stwórcę w surowym protestanckim stylu), Di Caprio (modlącego się w duchu przedsoborowego katolicyzmu) i senatora (Hemmings) w sytości wychwalającego dobroć i łagodność Najwyższego. Scorsese, o którym Coppola powiedział, że jest “największym kinomanem wśród reżyserów i największym reżyserem wśród kinomanów”, z elementów ukochanej przez siebie klasyki filmowej stwarza niezwykle świeżą całość, której epicki rozmach wynosi tę krwawą opowieść o narodzinach Nowego Jorku i, w jakieś mierze, całego amerykańskiego narodu, na wyżyny filmowej epiki w stylu Narodzin narodu Griffitha. Co jednak najciekawsze, nie odnajdziemy w Gangach Nowego Jorku tak charakterystycznego dla wielkich, filmowych fresków pompatycznego zadęcia. Co więcej, w przeciwieństwie do większości dzieł na temat losów jednostek wpisanych w historię amerykańskiego narodu, wydźwięk dzieła Scorsese jest raczej pesymistyczny.
Reżyser wyraźnie pokazuje, że amerykański “narodowościowy stop” nie wytapiał się wcale w duchu solidarności i pracy, lecz w ogniu wojskowych armat i karabinów szatkujących demonstrujący tłum emigrantów. Świetnie obrazuje to scena finałowa filmu, kiedy w centrum Dzielnicy Pięciu Narożników dwie nienawidzące się armie Irlandczyków spotykają się, by dokonać rozprawy – według praw przywiezionych ze Starego Świata – a zacumowane w porcie okręty marynarki wojennej otwierają ogień, mieszając szyki gangsterów i równając z ziemią okoliczne kamienice. Stary Świat i stare prawa zostają zgładzone, by narodzić się mógł świat nowy. Apokalipsa ta jest jednak pozorna. Scorsese dobrze wie i pokazuje to w swoim filmie, że etniczne i religijne podziały nigdy nie znikną, stworzą utajony drugi świat – niewidoczny wprawdzie na pierwszy rzut oka, ale bezwzględnie rządzący życiem przybywających do Ameryki, czy to w wieku XIX, XX, czy XXI, emigrantów z całego świata. Gangsteryzm, bezwzględna walka o władzę, prawo zemsty, krwawe porachunki – to z pewnością pozostanie jako nieodłączny element wielkomiejskiego uniwersum (czego dowodem współczesne, gangsterskie filmy Scorsese, będące w rzeczy samej świadectwem sprawnego funkcjonowania owego ” drugiego świata”). “Wszystko się zmieni i nie zmieni się nic” – mówi w scenie poprzedzającej krwawy finał Jane.
Wątek “narodzin narodu”, któremu podporządkowana jest fabuła Gangów Nowego Jorku, wyraźnie koresponduje z motywem przenikania się sacrum i profanum, wątkiem stale obecnym w filmach reżysera, tym razem w opowieści o XIX-wiecznym Nowym Jorku przemienionym w swego rodzaju intelektualno – wizualny ornament. Od czasu Ulic Nędzy Scorsese wciąż drąży problem współistnienia grzechu i odkupienia, dobra i zła, chrześcijańskiej moralności wykładanej w domach i w kościołach i zwierzęcej antymoralności, sterującej działaniami bohaterów zaludniających “nędzne ulice”. W Gangach… wątek ten zostaje klarownie wydestylowany i przemieniony w szereg zapadających w pamięć obrazów, uchwyconych w soczystej kolorystyce kamerą Michaela Ballhausa – na przykład w scenie, w której przebywający w katolickim kościele Amsterdam morduje swego niedoszłego zabójcę, stojąc pod rozpiętym na ścianie gigantycznym krucyfiksem, lub w przywoływanej wyżej sekwencji modlitwy trzech antagonistów. Scorsese nie jest jednak, jak wielu zapewne by chciało, zjadliwym tropicielem chrześcijańskiej hipokryzji, wprost przeciwnie, twórca Ostatniego kuszenia Chrystusa stara się ukazać paradoksy rządzące życiem człowieka, zwłaszcza człowieka wychowanego w katolickiej wierze, szamoczącego się między prawem wiary i prawem ulicy. Amerykański reżyser przywraca tym samym ludzkiej egzystencji wymiar antycznej tragedii, w której każdy wybór niesie ze sobą jakiś konflikt, jednak (w czym pobrzmiewa nuta katolickiej teologii) w ostatecznym rozrachunku prowadzi do jakiegoś zbawienia, choćby, jak to się ma w Gangach…, do pozbycia się demonów zemsty bezlitośnie trawiących duszę.