Generalnie po filmach Marvela nigdy zbyt wiele się nie spodziewałem. Traktowałem je raczej jako kolorowe wypełniacze tła, dobre do piwa, chipsów i rozmowy o banialukach ze znajomymi. W pewnym sensie Avengers: Wojna bez granic również dzielnie trzyma ów poziom, ale właśnie tylko w pewnym, bo zjawił się oto nareszcie interesujący antagonista, sam Thanos, którego z komiksów pamiętam jako całkiem mądrą, chociaż krwiożerczą istotę. Josh Brolin w roli potężnego Szalonego Tytana jest jak otwarcie okna na mrozie w dusznym pokoju, gdzie stłoczyli się znudzeni, przewidywalni i zaśmierdli kiczem Avengersi. Legendarne w fanowskim świecie pstryknięcie palcami Thanosa zadziałało jak filtr i wraz z połową wszechświata usunęło te superbohaterskie postaci ze stajni Marvela, za którymi najbardziej nie przepadałem, czyli Spider-Mana i Czarną Panterę. Został niestety Kapitan Ameryka, jednak jakoś to przeboleję, jeśli przynajmniej nie będę musiał już oglądać Doktora Strange’a. Skrycie miałem nadzieję, że wszechwładny Thanos załatwi przy okazji fruwającego gdzieś po niebie Supermana, ale niestety, to nie to uniwersum. Podsumowując, najnowsza odsłona serii Avengers daje mojemu antysuperbohaterskiemu sercu nieco wytchnienia i nadziei. A poza tym film ogląda się przyjemnie, czemu oczywiście towarzyszy doświadczenie niezbyt wygórowanej intelektualnie rozrywki. To świetnie technicznie zrobione kino z, jak na Marvela, bardziej niż zwykle kontrolowaną dawką niestrawnego patosu.
Po seansie zostały mi w głowie dwa pytania. Pierwsze: jak w ogóle da się przepłynąć jakąkolwiek rzekę, sterując łodzią bez użycia wzroku i bez żadnych instrumentów elektronicznych. Drugie: czy produkcja Susanne Bier jest filmem o kosmitach. Odpowiedź na drugą dręczącą mnie kwestię mogę od biedy pominąć, ale pierwszy problem wraz z wieloma innymi nieścisłościami (np. przeżycie zimy bez użycia wzroku) mocno rzutuje na jakość całego filmu. Dlaczego więc jednak znalazł się on w zestawieniu? Między innymi dlatego, że na uwagę zasługuje sam pomysł oraz, niestety częściowo, jego realizacja. Częściowo, ponieważ niepotrzebnie wprowadzono retrospekcje oraz innych aktorów poza Sandrą Bullock i dziećmi. Chodzi mi tu zwłaszcza o Johna Malkovicha. Dostał rolę albo „po znajomości”, albo za znaną twarz, lecz nic prócz sztuczności nie wniósł do historii. Film miał szansę zostać mrożącym krew w żyłach kameralnym horrorem soft science fiction, a tak broni się jedynie metaforycznym pomysłem na apokalipsę ludzkiego gatunku. Niewątpliwie jednak zajmuje swoje zaszczytne miejsce, bo z jednej strony nie było niczego lepszego, co źle świadczy o roku 2018, a z drugiej twórcy ewidentnie mieli dobry materiał na film – „po amerykańsku” skiepszczony – który obejrzałoby szersze grono publiczności.