Jak mawiał François Truffaut trzeci film to prawdziwy sprawdzian dla reżysera, który ma okazję przeskoczyć poprzeczkę zawieszoną przez dwa pierwsze filmy i ugruntować swoją pozycję jako autora albo tę poprzeczkę strącić i stracić impet obiecującego debiutanta. W takim kontekście trzeciego filmu jednego z najciekawszych autorskich głosów współczesnego kina Roberta Eggersa można było wyczekiwać z ekscytacją, ale i niepokojem. W Wikingu autor Czarownicy i The Lighthouse wyszedł poza obręb kameralnych historii z suspensem, tworząc pełne rozmachu widowisko, osadzone w mityczno-historycznych realiach. Na podstawie skandynawskiej legendy, będącej inspiracją dla Szekspirowskiego Hamleta, Eggers stworzył fascynującą podróż przez świat, w którym brutalna siła, polityka i ludzkie żądze mieszają się z obcowaniem bogów, mistycznymi rytuałami i wróżbami. Choć rdzeniem jest archetypiczna opowieść o zemście, Wiking nie jest klasycznym spektaklem akcji – to mocno osadzona w porządku symbolicznym, epicka saga o ludzkim losie, charakterze i brutalnym wykuwaniu się „ja”. W mojej skali to więcej niż przyzwoite potwierdzenie talentu Eggersa – zarówno jako inscenizatora, jak i opowiadacza intrygujących historii. [Tomasz Raczkowski]
Kto by pomyślał, że nakręcony po kilku dobrych dekadach sequel pociesznego reliktu lat 80. okaże się jednym z najlepszych i najlepiej zarabiających filmów roku. Udało się, bo Top Gun: Maverick to staroszkolny blockbuster robiony z pasji i zrealizowany przez ludzi, którym chciało się wejść do kokpitów samolotów, wyjść ze studia, unikać CGI. To istny amerykański klasyk w postaci chwytającej za serce, emocjonującej i uniwersalnej opowieści o tych dobrych, którzy muszą się dogadać, żeby pokonać tych złych. Dziadek Cruise ze swoim nastoletnim uśmiechem przyklejonym do twarzy to definicja kina. [Filip Pęziński]
Choć może się czasem wydawać, że filmy superbohaterskie doszły już do ściany i spowszedniały jak telewizyjne obyczajówki, to jednak co jakiś czas w tym nurcie pojawia się film, który pozwala złapać świeży oddech i na chwilę zapomnieć o bagażu ostatnich, przeładowanych kolorowymi bijatykami ludzi w trykotach, piętnastu lat. Jednym z nich jest – co zaskakujące wychodzący ze stajni Warner Bros./DC – Batman. Nieusieciowiony (przynajmniej na razie) w żaden extended universe, film Matta Reevesa przynosi to, co zawsze było siłą filmów o człowieku-nietoperzu – klasycznie zaaranżowaną opowieść detektywistyczną z elementami widowiskowej akcji z posępnym klimatem. Świetnie działa tu fakt, że Reeves i spółka adaptują materiał opowiadający o początkach Batmana, kiedy samozwańczy stróż porządku Gotham nie jest jeszcze wszechmocny, popełnia błędy i w zasadzie to bogaty dzieciak z masą pieniędzy i nieco maniakalnym poczuciem misji. Robert Pattinson sprawdza się w tej roli świetnie, a cały film to pierwszorzędnie zrealizowane widowisko, wyważające klimat, spektakl i intrygę. Być może to najlepszy film o Batmanie od czasu dylogii Tima Burtona – na pewno lepiej skrojony niż ostatnie występy tej postaci w ramach uniwersum DC i bardziej stawiający na otoczkę noir niż trylogia Nolanowska. [Tomasz Raczkowski]