TOP GUN: MAVERICK. Blockbuster kompletny
Kino bywa przewrotne. Tak, wiem – to truizm. Spróbuję zatem inaczej: bycie widzem bywa przewrotne. Gdy ogłoszono, że po ponad 30 latach powstanie sequel film Top Gun, byłem wśród tych, którzy pukali się w głowę. Jednak mimo przekonania, że odgrzewanie klasyki kina lat 80. to pomysł nikomu niepotrzebny, na seans Top Gun: Maverick wybrałem się z ogromnym zainteresowaniem. Powodów ku temu było kilka: imponująca kampania promocyjna filmu, potężny ładunek kinowej nostalgii towarzyszący temu sequelowi, a przede wszystkim chęć przekonania się, czy Tom Cruise wciąż ma ten błysk, który w moim przekonaniu był jedyną nadzieją tego projektu. Fanów zawczasu uspokajam: zdecydowanie ma.
Za realizację Top Gun: Maverick odpowiada Joseph Kosinski, twórca z jednej strony umiarkowanie doświadczony (to dopiero jego czwarta pełnometrażowa fabuła), a z drugiej mający na koncie zarówno współpracę z Tomem Cruise’em przy okazji Niepamięci, jak i odświeżanie klasycznego filmu lat 80. po bardzo długim czasie (Tron: Dziedzictwo, 28 lat od premiery pierwszej części). Tym razem wyrwa czasowa okazała się jeszcze większa – Top Gun i jego sequel dzieli aż 36 lat – ale Kosinski wybornie poradził sobie z misją jednoczesnego odświeżenia nieco spatyniałego już oryginału i stworzenia kontynuacji, która będzie wartością dodaną. Maverick nie jest więc sequelem wymuszonym – wątki scenariuszowe wyjątkowo płynnie nawiązują do fabuły filmu Tony’ego Scotta (któremu zresztą dedykowany jest Maverick), przez co mimo upływu blisko czterech dekad ma się wrażenie naturalnej ciągłości. Choć z oryginalnej obsady w kontynuacji znaleźli się tylko Cruise i Val Kilmer w epizodycznej roli, nie można mieć wątpliwości, że to nadal świat Top Gun, elitarnej jednostki pilotów marynarki wojennej USA.
To wrażenie ciągłości twórcy osiągają za sprawą kilku zabiegów, poczynając od zdjęć na ścianie warsztatu, w którym po raz pierwszy widzimy Pete’a „Mavericka” Mitchella, przez użycie głównego motywu muzycznego z oryginalnego Top Gun (za score odpowiadają tu Lorne Balfe, Hans Zimmer i Lady Gaga), a kończąc na wykorzystaniu tych samych lokacji, np. domu, w którym w filmie z 1986 roku mieszkała Charlie (nieobecna w sequelu Kelly McGillis). Z domem tym łączy się zresztą inne powiązanie z filmem Tony’ego Scotta – tym razem mieszka w nim Penny Benjamin (Jennifer Connelly), w pierwszym Top Gun jedynie wspomniana przez Meg Ryan jako była sympatia Mavericka. Jak się okazuje, stara miłość nie rdzewieje, bo gdy Pete spotyka Penny w skądinąd znanym żołnierskim barze, dawna namiętność odżywa. Kosinski nie poświęca tu jednak równie dużo miejsca na wątek romantyczny – w oryginalnym Top Gun związek z Charlie w dużym stopniu determinował rozwój postaci Pete’a, w Mavericku tą determinantą jest relacja z zupełnie inną postacią.
Hołd dla oryginału
Gdy główny bohater zostaje zwerbowany jako instruktor do szkoły Top Gun, jednym z potencjalnych uczestników straceńczej misji jest Rooster (Miles Teller), syn tragicznie zmarłego partnera Mavericka, Goose’a (ach, te drobiarskie pseudonimy!). I na poziomie tekstualnym jest to najciekawszy element tego filmu – quasi-ojcowsko-synowska relacja, definiowana przez błędy z przeszłości, niezaleczone rany i wyrzuty sumienia. Bez wątpienia postać Pete’a Mitchella urosła i dojrzała dzięki temu bagażowi – poczucie obowiązku wobec wciąż żywego we wspomnieniach przyjaciela walczy w Mavericku z niechęcią do podcinania skrzydeł zdolnemu pilotowi, jakim bez wątpienia jest Rooster. Napięcie pomiędzy tą dwójką, a także napędzana testosteronem rywalizacja między pilotami (zbilansowana nieco obecnością pilotki Phoenix kreowanej przez Monicę Barbaro) stanowi kwintesencję tego, co 36 lat temu urzekło publiczność w Top Gun, i umiejętne nadanie tej samej energii Maverickowi jest chyba najlepszym hołdem dla oryginału. Warto przy tym wspomnieć, że młodzi aktorzy – wspomniani Teller i Barbaro, ale też Glen Powell jako bezczelny Hangman, Jay Ellis czy Lewis Pullman – nie ustępują starej gwardii. Czuć między nimi dobrą energię, zwłaszcza – choć nie tylko – w scenie gry w futbol na plaży przy zachodzie słońca, co jest kolejnym przepięknym hołdem dla kultowej już sceny gry w siatkówkę w oryginalnym Top Gun.
Top Gun: Maverick to kino większe niż życie, nie tylko ze względu na potężny ładunek emocjonalny, oparty przecież na nostalgii przez wielkie N. To także realizacyjny majstersztyk, zapierający dech w każdej scenie, w której pojawiają się samoloty – aktorzy naprawdę przechodzili szkolenie z pilotażu (Tom oczywiście nie musiał, bo już to umie), a w kokpitach maszyn zainstalowano 6 kamer IMAX. Dzięki temu Top Gun: Maverick to jedyne takie dzieło, w którym filmowa immersja osiąga zupełnie nowy poziom. Jeśli połączymy to z misternie zaplanowaną główną misją pilotów (doprawdy, wyzwanie rodem z Mission: Impossible!), znakomitą muzyką i doskonałą formą aktorów (Cruise i Connelly są przepiękni!), otrzymamy blockbuster doskonały, wyhodowany na mieszance nostalgii i amerykańskiego patriotyzmu. Top Gun: Maverick ma papiery na to, by zostać największym filmowym widowiskiem tego lata.
A Hold My Hand Lady Gagi kiedyś będzie miało taki sam status jak Take My Breath Away, zobaczycie!