NAJGORZEJ ZMONTOWANE FILMY w historii
Hobbit: Bitwa Pięciu Armii
Przykład filmu, który mógłby jeszcze jakoś się obronić, gdyby nie pośpiech towarzyszący montażowi na ostatni termin. Tytułowa Bitwa Pięciu Armii – kulminacyjny moment akcji podbudowany przez niemal osiem godzin opowieści – jest po prostu zbitką przypadkowo wybranych ujęć, które boleśnie obnażają komputerowe efekty specjalne, braki inscenizacji oraz twórcze wyczerpanie człowieka, który dał światu filmową trylogię Władcy Pierścieni. Bitwa Pięciu Armii jest montażową katastrofą, w której trzyma się kciuki jedynie za szybkie zakończenie sceny. Od czego zacząć? Chyba od samego początku – już w pierwszej części Hobbita za mało czasu poświęcono postaciom, a za dużo przygodom, przez co nigdy nie byliśmy w stanie przywiązać się do nikogo poza Thorinem i Bilbem. Gdy więc ktoś z drugoplanowych bohaterów staje w obliczu zagrożenia, jedyną reakcją jest obojętność. Końcowa bitwa wygląda na zrealizowaną bez planu, bez storyboardu, bez pomysłu. „Nakręćmy coś, a resztę dorobimy w poście” – zdaje się krzyczeć Peter Jackson. Zresztą, reżyser sam przyznał, że sytuacja na planie nie była najciekawsza, a ostatnią część jego sześciofilmowego cyklu trzeba było kończyć naprędce, pod silną presją czasu. Co widać na ekranie, niestety.
Kobieta-Kot
Podobne wpisy
Cóż to był za film! Kilka lat po katastrofalnej porażce Batmana i Robina w reżyserii Joela Schumachera producenci ze studia Warner Bros. postanowili powrócić do Gotham City, biorąc jednak na warsztat historię postaci, która przewijała się w historii Człowieka Nietoperza na drugim planie. Kobieta-Kot miała premierę zaledwie rok przed Nolanowskim Batmanem: Początkiem, ale przepaść, jaka dzieli te dwa filmy, wydaje się dorównywać przepaści, jaka dzieli Las Vegas i jednorękiego bandytę w sklepie monopolowym „Promilek” przy ulicy Śniadeckich w Bydgoszczy. Reżyserię powierzono specjaliście od efektów specjalnych, twórcy o pseudonimie Pitof. Jego styl jest ubogą kopią stylu Schumachera połączonego z teledyskowymi trendami przełomu wieków. Masa rozdygotanych ujęć, dziwaczne kąty kamery (na określenie „intrygujące” trzeba, niestety, zapracować wyobraźnią), szybkie przejścia montażowe i chwilami ekwilibrystyczna, przesadna praca kamery. Wszystko to połączono ze sobą w chaotyczny sposób. Najlepszym przykładem montażowej nieudolności jest osławiona scena gry w koszykówkę, w której popełniono chyba każdy możliwy grzech montażowy. Ma się wrażenie, że do sceny trafiły najgorsze nakręcone ujęcia, że reżyser w ogóle nie miał pomysłu, jak ją zrealizować, i że montażystka postanowiła wziąć kwas przed rozpoczęciem pracy.
Łowca (1980)
Gdy wspominam ten film, robię się strasznie zły. Z jednej strony, jest to ostatni kinowy występ legendarnego Steve’a McQueena i z tego chociażby powodu warto dać mu szansę. Podczas zdjęć do tego sensacyjnego dramatu u aktora zdiagnozowano raka płuc, na planie ponoć często tracił oddech i nie był w stanie pracować. Z drugiej strony równie dobrze można darować sobie ten seans i mieć po Stevie tylko dobre wspomnienia. Łowca jest bowiem filmem ze wszech miar nieudanym, a doszczętnie pogrzebał go fatalny montaż. Sceny są ze sobą połączone bez wyraźnej logiki i ciągu przyczynowo-skutkowego. Ciągłość akcji, cięcia na ruchu, płynne przejścia – gdzieżby. Toporny sposób opowiadania historii to jedno, ale jest coś jeszcze gorszego. W filmie jest kilka scen, które w żaden, absolutnie żaden sposób nie wpływają na fabułę. Cała sekwencja pościgu za przestępcą uciekającym na dach piętrowego budynku, z którego potem postanawia skoczyć, mogłaby zostać wycięta bez żadnych konsekwencji. Zakładam, że chciano w ten sposób wypełnić czas potrzebny do dobicia do tych dziewięćdziesięciu siedmiu minut seansu, bo z historii bije nudą i pustką.
A jakie filmy wy uważacie za fatalnie zmontowane? Dajcie znać w komentarzach!