NAJGORZEJ ZMONTOWANE FILMY w historii
Kowal ukradł, a Cygana powiesili – głosi przysłowie. Znajduje ono swoje zastosowanie również w branży filmowej. Bywa, że kowalami są kiepscy reżyserzy, a Cyganami – montażyści. O ile dobrze zmontowany film zwraca uwagę przede wszystkim na historię i aktorów, o tyle słabo zmontowany film zwraca uwagę głównie na montaż. Specjaliści z tej dziedziny są zatem zawsze na przegranej pozycji. Ale bywa, że przegrana ta jest zasłużona. Oto przykłady najgorzej zmontowanych filmów w historii.
Legion samobójców
Nie mogłem zacząć inaczej niż od przykładu, który jest oczywisty i zasadny. Film Davida Ayera to przykład filmu źle zmontowanego, a jednocześnie – źle wymyślonego, źle napisanego, źle zagranego (sorry, fani Margot Robbie) i źle wyreżyserowanego. Od początku: historia już na poziomie pomysłu uderza schematem, który zdążył stać się kliszą i nie utrzyma niczyjej uwagi, jeśli nie zaoferuje czegoś intrygującego. Ale nie, ekspozycja dzieła z ciemnego okresu w DC stanowi przykład sztampy i odtwórczości. Dalej jest jeszcze gorzej – dialogi są okrutne (wypijcie kieliszek za każdym razem, gdy ktoś w filmie werbalnie zagrozi, że zabije swojego rozmówcę; wypijcie dwa, jeśli zrobi to postać Willa Smitha), charakterystyka postaci żadna, wątek fabularny prowadzi od jednej rozmowy zakończonej bijatyką do drugiej, a koniec rozczarowuje nawet bardziej niż początek. Bardzo łatwo byłoby to zrzucić na montażystę, ale David Ayer powinien wziąć część winy na siebie. Film nie ma reżyserskiego zamysłu ani ciekawego scenariusza, więc montaż mógł go tylko pogrzebać – i to zrobił. John Gilroy, montażysta skądinąd kojarzący się raczej dobre, dołożył wisienkę do tego niewypieczonego tortu: skleił film w najnudniejszy możliwy sposób. Żadna z postaci nie otrzymuje wystarczającej ilości czasu, ich ekspozycje są powtarzalne i schematyczne, podbudowane wątki, tzw. set-upy, nie doczekują się rozwiązań, czyli pay-offów. Oczywiście teraz wszyscy zrzucają winę na studio. To oczywiste, że montaż potrafi zmienić wszystko i faktycznie czasami producenci wymuszają zmiany, które rujnują ciągłość, strukturę, aktorstwo i reżyserię. Ale w przypadku tego filmu mam wrażenie, że nawet jeśli część elementów można byłoby w jakiś sposób poprawić innymi rozwiązaniami montażowymi, to niektórych nie dałoby się uratować w żaden sposób.
Obcy: Przymierze
Scenariusz filmu zakładał przekazanie bardzo, bardzo, bardzo dużej ilości informacji zarówno w formie dialogów, jak i przepełnionych symboliką scen. Niestety, ograniczony, dwugodzinny czas ekranowy nie pozwolił na pełne rozwinięcie historii, wobec czego wszystko idzie do przodu w tempie ekspresowym. Seans filmu pozwala na melancholijną refleksję nad rolą montażu w kinie mainstreamowym i jej zmianami na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat. To, co stanowiło 40% akcji w Ósmym pasażerze Nostromo, w Przymierzu stanowi jedynie krótki fragment. Lądowanie – poznanie obcych – przerżnięcie się kosmity przez ludzkie ciało. Jednak w ciągu czterdziestu pierwszych minut „jedynki” dowiedzieliśmy się o wiele, wiele więcej ciekawych rzeczy o bohaterach, ich charakterach, ich reakcjach na zagrożenie. Napięcie rosło z minuty na minutę dzięki odpowiedniemu rozłożeniu zwrotów akcji. Przymierze to zwrot akcji za zwrotem akcji, bez odpowiedniego napięcia, suspensu czy tempa. Jest tu za to sporo treści: filozoficzne rozmowy, retrospekcje, androidy, klony, tworzenie nowych ras, kryzysy tożsamości, palcowanie fletów oraz oczywiście sami obcy w ilościach masowych. Każdy z wątków otrzymuje kilka minut, resztę wypełniają średnio uzasadnione sekwencje krwistej uczty. Żadna scena nie wybrzmiewa, żadna nie daje w siebie „wsiąknąć”, żadna nie osadza widza w tej historii. Jesteśmy rzuceni w środek, z którego szybko wędrujemy do samego końca, po którym pozostajemy z wrażeniem przeładowania i znużenia. Pomyśleć, że ten koszmarek wyszedł spod ręki genialnego Pietro Scalii, który zmontował trzygodzinny, wielowątkowy, epicki dramat JFK…