Fascynacja latami 80. – w duchu których powstał także wyżej wymieniony film – w kinie nie słabnie, toteż i napisanych na modłę tamtej epoki soundtracków przybywa. Midnight Maniac podpisane pod pseudonimem Destryur (naprawdę: Chris Taylor) to oczywista wariacja na temat slasherów. Muzyka brzmi tutaj jak połączenie prac Johna Carpentera z dyskotekowymi bitami. I to działa nad wyraz dobrze. Ze wszystkich tytułów będących hołdem dla eighties twór Destryura wydaje się jednym z lepszych przykładów tego typu zapędów – i to w dodatku takim, który doskonale chłonie się również bez znajomości filmu. Szkoda jedynie, że całość jest taka krótka, bo album trwa zaledwie nieco ponad dwadzieścia minut. Szczęśliwie w tym wypadku ilość nie odbija się na jakości. Rekomendowane.
In the Cloud Jaya Auborna i Johna Matthiasa kontynuuje temat elektronicznych ścieżek, choć w tym wypadku ambicji stojących za całością jest zdecydowanie więcej. Dlatego też jest to bezustannie intrygujący soundtrack, zbudowany między innymi na przyciągających się pozornych przeciwieństwach – jak delikatne, anielskie chóry i wokalizy oraz zestaw przepuszczonych przez komputer, hałaśliwych, dynamicznych dźwięków. To mocno eksperymentalny twór, jednak potrafiący do siebie przyciągnąć nieszablonowymi rozwiązaniami. Osobliwa, eklektyczna ścieżka, która z pewnością nie przypadnie do gustu każdemu. Ale warto dać jej szansę, bo już w pierwszych kilku utworach podskórnie elektryzuje zmysły. Cierpliwość będzie wynagrodzona.
W klimatach czystej rozrywki, która znakomicie radzi sobie poza ruchomym obrazem, jest natomiast ilustracja do serii Z Nation autorstwa Jasona Gallaghera. To już mocno meksykańskie granie, które przywodzić może na myśl dokonania Roberta Rodrigueza oraz Tito & Tarantula i im podobnych. Przeważa więc radosne i jednocześnie przyprawione nutką melancholii gitarowe granie z tak zwanym pazurem. Trochę dziwnym wydawać się może, iż reprezentujący podkład pod cztery sezony album jest taki skromny, bo trwa tylko 36 minut. Niemniej, wzorem Midnight Maniac, czas ten nie odbija się negatywnie na wrażeniach z odsłuchu, które są jak najbardziej pozytywne. To pozycja przepełniona energią i romantyzmem – wymarzona na wakacje i jakąkolwiek inną formę wypoczynku.
Jeśli natomiast, ktoś ma chęć na bardziej stonowane, lżejsze, liryczne tony, przy których można sobie psychicznie odpocząć, to wymarzoną pracą tego typu jest Krzysiu, gdzie jesteś?. Duet Jona Briona i Geoffa Zanellego zadbał tu o niezwykle przyjemną, wręcz dziewiczą aurę wypełnioną lekkimi jak piórko, ujmującymi melodiami pozwalającymi odpłynąć na kocyku w siną dal i nie wracać z niej przez blisko godzinę. Poszczególne melodie są niezwykle przyjazne dla ucha i aż skrzą się od skocznej tematyki. Ani razu nie przekraczają przy tym bezpiecznego poziomu decybeli, reprezentując rzadki przykład uroczej, acz nienarzucającej się odbiorcy ilustracji, której bez większych obaw można słuchać zawsze i wszędzie.
Niejako tradycyjnie nie zabrakło również w okresie wakacyjnym wznowień bardziej klasycznych tytułów. Pod tym względem wręcz trzeba polecić rozszerzone wydania score’ów Jerry’ego Goldsmitha i Alana Silvestriego do „starych” hitów z pogranicza akcji i przygody – odpowiednio Mumia i Mumia powraca. Wypuszczone na rynek w lipcu przez wytwórnię Intrada, przypominają o tym, jak potężne i odrobinę niedocenione są to ścieżki. Zwłaszcza muzyka do części pierwszej poraża swoim rozmachem na pełnym wydaniu. Są to bez dwóch zdań pozycje warte inwestycji 30$. Szczęśliwie nielimitowane, więc będą dostępne tak długo, jak długo będzie na nie popyt. Ale nie trzeba się tu dwa razy zastanawiać…