search
REKLAMA
Ranking

Najciekawsze filmy z 2016 roku, które nie weszły do polskich kin

Grzegorz Fortuna

25 stycznia 2017

REKLAMA

Wszelkie rankingi najlepszych filmów roku, które gościły na polskich ekranach, mają jedną poważną wadę – obejmują jedynie pewien wycinek dzieł powstałych w wybranym okresie, pomijając jednocześnie wiele znakomitych produkcji, które w Polsce nie znalazły dystrybutora. Z jednej strony jest to słuszna strategia – wszak powinniśmy dyskutować o tym, do czego wszyscy mamy dostęp. Aby jednak sumiennie ocenić kondycję światowego kina w danym roku, winniśmy wziąć pod uwagę także inne tytuły – choćby te, które funkcjonowały u nas jedynie w obiegu festiwalowym. Poniższe zestawienie dotyczy właśnie dziesięciu znakomitych filmów, które nie doczekały się polskich premier kinowych w 2016 roku, a które każdy szanujący się kinoman znać powinien.

1. Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii

Jestem w stanie zrozumieć, dlaczego większość wymienionych na naszej liście filmów nie trafiła do polskich kin, i wybaczyć dystrybutorom te zaniechania. Za pominięcie Czarownicy (w oryginale: The VVitch) ktoś powinien jednak spłonąć na stosie, bo to nie tylko film, który można by było bez większego problemu sprzedać, ale też – a właściwie przede wszystkim – jedno z nielicznych w ostatnich latach arcydzieł horroru i jednocześnie tytuł, który całkowicie zmienia zasady gry w ramach omawianego gatunku.

Czarownica sprawia wrażenie, jakby powstała w kinematograficznej próżni: nie cytuje, nie puszcza do widza oka, nie nawiązuje do innych filmów, nie bawi się formą. Pod względem intertekstualnym jest równie purytańska jak rodzina, która stoi w jej centrum – jeśli dla bohaterów jedyną wykładnią jest Biblia, to dla reżysera, Roberta Eggersa, jedyną podstawą fabuły są siedemnastowieczne legendy z Nowej Anglii. Podczas gdy współczesny horror niezależny skupia się zazwyczaj na cytowaniu, nawiązywaniu i przerabianiu rozpoznawalnych formuł (czasami z genialnym skutkiem, czego dowodem Coś za mną chodzi), siła Czarownicy opiera się na zupełnym pozbawieniu widza jakichkolwiek punktów zaczepienia – nie oglądamy gatunkowej żonglerki, oglądamy prawdziwy horror; nie możemy uciec w ciepłe ramiona konwencji czy potraktować całości jako sprytnego ćwiczenia stylistycznego.

Efekt jest oszałamiający, a poziom osiągniętej grozy – niewyobrażalny. Eggers ma ogromne wyczucie gatunku; buduje horror sposobami, których kino jeszcze nie oswoiło lub nawet nie widziało. Przez półtorej godziny nie ma się jak przed jego filmem bronić, bo – czy nam się to podoba czy nie – siedzimy w jego środku razem z rodziną przerażonych purytanów i upiornym czarnym kozłem. Żaden film nie zapewnił mi w minionym roku podobnego doświadczenia. [Grzegorz Fortuna]

2. Hunt for the Wilderpeople

Taika Waititi wielkim reżyserem jest i basta! To jedno zdanie w zasadzie wystarczyłoby za główną konkluzję po seansie Hunt for the Wilderpeople, świeżej, dynamicznej i kompletnie odjechanej nowozelandzkiej komedii, która bije na głowę wszystkie filmowe rozśmieszacze, które w 2016 roku gościły w naszych kinach.

Film Waititiego, który lada chwila pokaże światu swoją wersję marvelowskiego Thora, opowiada o Rickym, niepokornym podopiecznym domu dziecka, który trafia pod opiekę Belli i Heka (świetny Sam Neill!), nie najmłodszego już małżeństwa, mieszkającego na obrzeżach ogromnej puszczy. O ile kobieta otacza chłopca ciepłem i opieką, o tyle jej partner nie zamierza spoufalać się z nowym współlokatorem. Los jednak szykuje dla bohaterów inny scenariusz i wkrótce Ricky i Hec stają się ściganymi przez policję zbiegami, ukrywającymi się w bezkresnym buszu. Skojarzenia z Kochankami z Księżyca jak najbardziej uzasadnione, gdyż Waititi preferuje ten sam rodzaj kreskówkowości – zarówno w warstwie plastycznej, jak i dialogowej. Hunt for the Wilderpeople może nie jest typową propozycją z gatunku kina familijnego, ale to niezwykle ciepła, zabawna i nieszablonowa opowieść o tym, jak przyjaźń może narodzić się w najmniej sprzyjających warunkach. [Dawid Myśliwiec]

3. Too Late

Pełnometrażowy debiut Dennisa Haucka to opowiedziane niechronologicznie współczesne noir, które całymi garściami czerpie ze skarbca dawnej literatury śmieciowej. Jeśli po przeczytaniu powyższego zdania w waszych głowach zapaliła się lampka z żółtym napisem Pulp Fiction, nie jesteście w błędzie. Ale automatyczne skojarzenia z kultowym filmem Quentina Tarantino absolutnie niczego Too Late nie ujmują.

Hauck zasiedla swój film postaciami wydartymi żywcem z bestiarium pulpowej literatury kryminalnej – są tu drobni dilerzy, psychopatyczni mordercy, wredni właściciele klubów nocnych i ich sfrustrowane żony, są striptizerki o złotych sercach, jest wreszcie prywatny detektyw o zmęczonej, przeoranej zmarszczkami twarzy Johna Hawkesa. Ten ostatni musi przeprowadzić śledztwo w sprawie śmierci młodej, pięknej dziewczyny, którą poznał kilka lat wcześniej. Słowem: absolutny noirowy standard.

Too Late jest jednak dowodem na to, że wycięta z szablonu fabuła nie musi być żadnym problemem, jeśli reżyser ma odpowiedni sposób na jej przedstawienie. A Hauck wpadł na pomysł naprawdę imponujący – cały jego film składa się z pięciu mastershotów, które, siłą rzeczy, rozgrywają się w czasie rzeczywistym, bez ukrytych cięć czy skrótów. Poznajemy zatem jedynie sto minut z trwającego co najmniej kilka tygodni śledztwa. I to w dodatku w niewłaściwej kolejności.

My układamy więc puzzle, a Hauck dwoi się i troi, żeby w zaledwie kilku scenach przekazać jak najwięcej informacji o bohaterach i ich motywacjach. Niekiedy zdarza mu się wprowadzić nieco wymuszone rozwiązania, ale w większości przypadków imponuje reżyserską sprawnością i inscenizacyjną pomysłowością, a dwa z pięciu segmentów – bodaj drugi i czwarty – to mistrzostwo świata w dziedzinie narracyjnej dyscypliny i subtelnego budowania emocji. [Grzegorz Fortuna]

4. Midnight Special

Pierwsze z ubiegłorocznych dzieł Jeffa Nicholsa co prawda pojawiło się niedawno w Polsce na DVD, jednak nie można było oglądać go u nas na wielkim ekranie – a szkoda, bo Midnight Special to piękne widowisko w duchu science fiction lat osiemdziesiątych XX wieku. Tajemniczy, hipnotyzujący, klimatyczny – wszystkie te przymiotniki doskonale pasują do filmu Nicholsa. Roy (Michael Shannon) i jego obdarzony nadprzyrodzonymi zdolnościami syn Alton (znany z Mów mi Vincent Jaeden Lieberher) uciekają przed rządowymi agentami i sektą, do której należeli niegdyś rodzice chłopca.

Potężna moc drzemiąca w nastoletnim chłopcu stanowi zagadkę, której Nichols przez dłuższy czas nie rozwiązuje. Gdy prawda wychodzi na jaw, część czaru pryska, ale Midnight Special to wciąż zjawiskowe, niesamowicie zrealizowane (zdjęcia Adama Stone’a!) i zagrane (świetni Adam Driver i Sam Shepard na drugim planie) kino SF, na którego nadmiar narzekać przecież nie możemy. [Dawid Myśliwiec]

5. In a Valley of Violence

Sukcesy kasowe Django i Nienawistnej ósemki Quentina Tarantino oraz Prawdziwego męstwa braci Coen doprowadziły do powrotu mody na western. Jej przejawy można odnaleźć zarówno w głównym nurcie (zeszłoroczny remake Siedmiu wspaniałych), jak i w mniej prestiżowym, ale wcale nie mniej ciekawym świecie niskobudżetowego kina gatunkowego – wszak nawet na naszych ekranach pojawił niezwykły, szalenie odważny Bone Tomahawk, w którym grupa kowbojów stawiała czoła kanibalom.

In a Valley of Violence nie miał tyle szczęścia i nie trafił do polskiej dystrybucji, mimo że w głównych rolach występują tu aktorzy dobrze znani: Ethan Hawke i John Travolta. To zresztą film o pozornie dużo niższej kategorii wagowej i nie tak wielkim potencjale subwersywnym; ba, na pierwszy rzut oka to co najwyżej przyjemny hołd dla niskobudżetowego spaghetti westernu, w szczególności dla Za garść dolarów Sergia Leone – po nawiązującej do tego klasyka czołówce obserwujemy, jak główny bohater, samotny jeździec podróżujący z pieskiem, przybywa do upiornego miasteczka, gdzie oczywiście musi wpakować się w tarapaty.

To, co odróżnia In A Valley of Violence od innych podobnych mu filmów, to fakt, że na krwawą jatkę prawie nikt w filmie nie ma ochoty – ani umęczony wędrowiec, który w interpretacji Ethana Hawke’a ma nieco menelski sznyt, ani grany przez Johna Travoltę (to najlepsza jego rola od jakichś dwudziestu lat) kaleki szeryf. W efekcie obserwujemy bohaterów, którzy cały czas starają się robić dobrą minę do złej gry i udawać twardzieli, ale tak naprawdę woleliby sączyć samogon na werandzie saloonu. Siłą sprawczą, która doprowadza do rozlewu krwi, jest tymczasem zwykła głupota, co w zaskakujący sposób zbliża ten tani western do filmów braci Coen. [Grzegorz Fortuna]

REKLAMA