Najbardziej DEPRESYJNE filmy SCIENCE FICTION
Science fiction to gatunek, który często roztacza dość nieprzyjemne w obyciu wizje przyszłości. Z reguły twórcy SF nie mają nam niczego dobrego do powiedzenia na temat tego, co nas czeka w obliczu rozwijającej się technologii i postępujących zmian społecznych. Niektóre wizje mają jednak tak negatywny wydźwięk, że po zapoznaniu się z nimi bardzo łatwo o chandrę i uczucie melancholii. Oto przykłady tych, według mnie, najbardziej depresyjnych filmów science fiction. To subiektywne w charakterze zestawienie nie wyczerpuje jednak tematu – zachęcam więc do dzielenia się swoimi propozycjami w komentarzach pod tym tekstem.
Melancholia
To idealny film na otwarcie tego zestawienia. Kto jak kto, ale Lars von Trier o depresji wie sporo, o czym nie zawahał się opowiedzieć w swoich filmach. Dzieła duńskiego reżysera w charakterystyczny sposób naznaczone są uczuciem niepokoju i beznadziei. Melancholia to jedyny przykład twórczości von Triera, gdy do kolejnego opowiedzenia wyjątkowo smutnej historii reżyser wykorzystuje gatunek science fiction. Z pozoru radosne wydarzenie, czyli ślub pary bohaterów, zamienia się bowiem w globalną katastrofę. Duńczyk daje widzowi wprost do zrozumienia, że wszelkie doczesne radości nie mają większego sensu w obliczu nieuchronnego, egzystencjalnego końca. Bohaterka, grana przez Kirsten Dunst, odczuwa pustkę, udziela jej się uczucie melancholii, wszystko wydaje się pozbawione nadziei. Emocje te zostają w widzu na długo po seansie.
Zielona pożywka
Jest to jeden z przykładów kina science fiction lat 70., w którym twórcy nie wahali się stawiać odważnych tez. W wypadku Zielonej pożywki mamy do czynienia z wystawieniem bardzo nieprzychylnego świadectwa ludzkości, które prowadzone instynktem niepohamowanej konsumpcji, chyli się ku autodestrukcji. Filmowa metafora działa poprzez tytułowy sztuczny pokarm, który w filmie służy do wykarmienia głodującego, naznaczonego katastrofą ekologiczną, przeludnionego społeczeństwa. Prowadzący śledztwo Charlton Heston dochodzi finalnie do szokujących wniosków, które mogą niejednego przyprawić o zły nastrój, a także o mdłości. Wychodzi bowiem na to, że dni ludzkości są policzone nie z uwagi na zewnętrzną katastrofę lub wojnę, ale dlatego, że sami dla siebie stanowimy „pożywkę” i źródło zagłady.
Grawitacja
Traktuję „depresyjność” tego filmu umownie. Oczywiście, że ostatnia scena Grawitacji Alfonso Cuaróna ma zadatki na happy end. Te iście survivalowe zmagania głównej bohaterki z żywiołem kosmosu kończą się zwycięstwem i powrotem na Ziemię i ponownym poddaniem się kojącemu uczuciu grawitacji. Należy jednak patrzeć na ten tytuł metaforycznie, by zrozumieć jego depresyjny charakter. Oto bowiem mamy do czynienia z kobietą, której wkroczenie w odmęty kosmosu, jest odniesieniem do emocjonalnego stanu zmagania się z życiowymi ciemnościami. To opowieść o traumie i odczuwanej na jej podstawie depresji i opowieść o ponownym stawaniu na nogi, poszukiwaniu tytułowej grawitacji. Finał spełnia funkcję katharsis, acz zanim do niego dotrwamy, odczujemy na własnej skórze ciężar zmagań głównej bohaterki tak z żywiołem, jak i samą sobą.
Ostatni brzeg
To jeden z tych wczesnych filmów katastroficznych, w którym twórcy obawiali się jasno dać do zrozumienia widzowi, że tak na dobrą sprawę, nie mają dla niego dobrych wiadomości. Przez długi czas trzymają go zatem w niepewności. Przekaz w Ostatnim brzegu jest przez to formułowany bardzo subtelnie, stwarzając niejednokrotnie przestrzeń filmowemu melodramatowi. Umizgi Gregory Pecka i Avy Gardner nie są w stanie jednak wpłynąć na wydźwięk filmu, który pozostaje jednym z najbardziej pesymistycznych obrazów tamtej epoki. Bo oto życie na Ziemi nieuchronnie się kończy, a Australia stanowi ostatni, pożegnalny bastion ludzkości. Dziś pewnie inżynierowie przyszłości wymyśliliby jakiś sposób na ominięcie tej katastrofy, ale w momencie formułowania tej wizji najwyraźniej nikt z twórców nie potrafił dać choćby cienia szansy odchodzącej w zapomnienie ludzkości. Być może dlatego Ostatni brzeg tak mocno trafia w serce.
Donnie Darko
Już abstrahując od tego, że to ponadczasowe, kultowe dzieło Richarda Kelly’ego niejednemu zlasowało mózg swym pokręconym charakterem, to jednak trzeba zwrócić uwagę, że to film, który w sposób wyraźny oddaje egzystencjalne zagubienie. Według mnie wszystko, co dzieje się na ekranie, cały ten oniryczny, fantasmagoryczny, cholernie tajemniczy klimat, jest niczym innym, jak zapisem wyjątkowo niestabilnego, depresyjnego stanu emocjonalnego głównego bohatera. Nie będę próbował udowadniać, czy bardziej chodzi o schizofrenię, depresję, czy jakąś psychozę. Wiem natomiast, że po seansie Donnie Darko sam zacząłem widzieć króliki. No, może nie dosłownie, ale mniej więcej tak zdefiniowałbym nastrój, jaki odczuwałem po każdorazowym seansie.
Człowiek, który się nieprawdopodobnie zmniejsza
Znowu – do rzekomego, depresyjnego charakteru tego filmu radzę podchodzić w sposób umowny. Osią fabuły tego wiekowego już widowiska jest bowiem wprowadzenie bohatera w stan zagrożenia, wywołanego drastycznym pomniejszaniem się rozmiarów jego ciała. Ale sytuacja, jaką przedstawił nam Jack Arnold, służy nam jednak do głębszej refleksji. Wszystko za sprawą bardzo zaskakującej konkluzji wydobywającej się z ust narratora widowiska, w którym zaprezentowana w filmie przygoda miała dać widowni do zrozumienia, iż ten nieprawdopodobnie pomniejszający się człowiek, to tak na dobrą sprawę my, ludzkość, w perspektywie kosmicznej. Gdy zdamy sobie bowiem sprawę, jaką mrówką, ba, okruchem jesteśmy w skali wszechświata, wówczas dotrzeć do nas powinno, jak w istocie małe znaczenie ma nasz los. Może być to przyczynkiem do podważania sensu istnienia, ale może być też przyczynkiem do najzwyklejszego (i zdrowego) nabrania do życia pokory.
Solaris
Kto jak kto, ale Stanisław Lem doskonale wiedział, w jaki sposób wykorzystać science fiction do tego, by dać czytelnikowi do zrozumienia, że „wszystko marność” w obliczu nieuchronności losu. Takie przesłanie zdaje się wydobywać się z jednego z ważniejszych jego utworów. Struktura fabuły Solaris jest przy tym bardzo tajemnicza, niejednoznaczna, przez co łatwo o traktowanie wydarzeń w sposób metaforyczny. Negatywne myśli Lema doskonale zrozumiał rosyjski wirtuoz Andriej Tarkowski, który w swoim kosmicznym snuju z 1972 traktującym o astronaucie przybywającym na stację badawczą przemycił sugestie, jakoby człowiek w konfrontacji z absolutem i nieskończonym wszechświatem miał do powiedzenia tyle, co nic. Atmosfera wydobywającej się z ekranu beznadziei jest tak gęsta i tak sugestywna, że zostaje z nami na długie lata po seansie.
Obcy 3
Zmaganie się z tajemniczym potworem z kosmosu w trzeciej odsłonie słynnego cyklu SF wkracza w najmroczniejszą ścieżkę. Owszem, 8. pasażer Nostromo był doskonałym otwarciem tego cyklu, bo doskonale mrocznym i nieprzebierającym w środkach. Mimo wszystko, zarówno pierwsza, jak i druga odsłona, to filmy, które kończą się stosunkowo dobrze. Trójka jest inna. Zacznijmy od tego, że jest to część, w której bohaterowie są wyraźnie najbardziej bezbronni względem zagrożenia, a to dlatego, że akcja odbywa się w pozbawionym broni więzieniu. Druga sprawa, która w wypadku tego filmu w sposób bezpośredni wpływa na nastrój tej opowieści, to charakterystyczna zgolona głowa Ellen Ripley. Jest to element, który należy traktować symbolicznie, gdyż pozbawienie kobiety włosów jest aktem pozbawienia jej kluczowego atrybutu kobiecości, a to wiąże się z tym, że w tym wypadku twórcy chcieli podkreślić, iż w konfrontacji ze złem totalnym wszyscy jesteśmy sprowadzeni do wspólnego mianownika. Jesteśmy tak samo słabi i bezbronni. Natomiast trzeci aspekt mający przełożenie na depresyjny charakteru tego filmu, wynika rzecz jasna z jego zakończenia, wybitnie tragicznego. Wydaje mi się, że obok finału Terminatora 2, to chyba jedno z najbardziej dołujących zakończeń w historii SF, a to dlatego, że żegnamy się w nim z protagonistką tej historii, która w sposób wzniosły wybiera ofiarę w imię wyższego dobra. Jeśli identyfikowaliśmy się z Ripley, to nie ma szans, byśmy po finale Obcego 3 tak po prostu przeszli do codzienności.