Mission: Impossible
Tekst z archiwum film.org.pl.
Kino, w poszukiwaniu kolejnych źródeł inspiracji, przekładalnych oczywiście na górę pieniędzy, spenetrowało już prawie wszystko. Tam, gdzie scenarzystom brakuje oryginalnych pomysłów, korzysta się z rozwiązań już sprawdzonych. A gdzie jest pewniejsze źródło inspiracji dla ruchomych obrazków, niż w kolebce mniejszych obrazków, jakim jest telewizja? Przyciągające przed telewizory miliony widzów seriale są doskonałym probierzem popularności i żywotności pomysłów scenarzystów. Koligacje filmowo-telewizyjne uskuteczniały się w historii X muzy na kilka sposobów. Najczęściej hit kinowy bywał kanwą serialu (Planeta małp), lub na odwrót – serial był kontynuowany na dużym ekranie (Star Trek). W latach 60. utalentowany twórca Roy Huggins wymyślił dwa seriale TV (Ścigany i Maverick), które 30 lat później z inwencją i wdziękiem zagościły w kinach w gwiazdorskiej obsadzie. Dla Toma Cruise’a był to moment, jakiego od dawna oczekiwał.
Rozpoczęty w 1966 roku i kontynuowany w 168 odcinkach przez następne siedem lat serial szpiegowski Mission: Impossible był jednym z największych sukcesów w historii amerykańskiej telewizji. Jego twórca, Bruce Geller, wymyślił najtajniejszą komórkę CIA pod kryptonimem IMF (Impossible Missions Force), zajmującą się tytułowymi misjami niewykonalnymi. Na sukces serialu złożyły się znakomita obsada (Peter Graves, Martin Landau, Stephen Hill, Greg Morris, Barbara Bain, Leslie Ann Warren, Sam Elliott i Leonard Nimoy, grający równolegle Mr Spocka w Star Treku), chwytliwa intryga, nieoczekiwane pomysły scenarzystów oraz patriotycznie triumfująca Ameryka, rozstawiająca po kątach złoczyńców z komunistycznego zaścianka. Bruce Geller już w 1981 roku planował film kinowy z oryginalną obsadą, lecz projekt nie doszedł do skutku. Serial ze średnim powodzeniem reaktywowano w latach 1988 – 1990. W 1993 roku prawa do kinowej ekranizacji zakupił Tom Cruise, w ramach swej firmy producenckiej Cruise/Wagner Production. Trzy lata później, na fali sentymentów związanych z kinowymi wersjami seriali Hugginsa, Cruise przekonał Paramount Pictures do wyłożenia 75 mln dolarów na kinową Mission: Impossible.
Podobne wpisy
Najlepsza grupa tajniaków IMF, w składzie Ethan Hunt (Tom Cruise), Claire Phelps (Emmanuelle Béart), Jack Harmon (Emilio Estevez), Sarah Davies (Kristin Scott Thomas) i Hannah Williams (Ingeborga Dapkunaite), pod wodzą Jima Phelpsa (Jon Voight), po udanej akcji w Kijowie, ma do wykonania zadanie w Pradze. Celem jest rosyjski szpieg Aleksander Golicyn, oficjalnie pracownik amerykańskiej ambasady. Nasi chłopcy mają mu przeszkodzić w kradzieży supertajnych danych, dotyczących prawdziwych nazwisk agentów CIA na Europę Wschodnią. Precyzyjnie zaplanowana akcja w amerykańskiej ambasadzie nieoczekiwanie kończy się tragedią. Ginie cała ekipa IMF, z wyjątkiem mistrza przebieranek Ethana Hunta i żony Jima, Claire Phelps. Wkrótce Ethan dowiaduje się od szefa CIA Kittridge’a, że cała akcja była precyzyjnie wykonaną prowokacją, mającą na celu wykrycie szpiega w szeregach IMF. Hunt przeżył, więc to on jest uznany za szpiega. Po widowiskowej ucieczce z praskiej restauracji Akvarium, Ethan Hunt kontaktuje się z Maxem (Vanessa Redgrave), tajemniczą osobą, chcącą kupić spis tajnych agentów. Skoro Golicyn był przynętą, prawdziwy spis spoczywa w komputerze centrali CIA w Langley, stan Virginia. Aby udowodnić własną niewinność, ujawnić prawdziwego zdrajcę i zdemaskować spisek pracodawców, Hunt i Claire podejmują się dla Maxa kradzieży danych, angażując genialnego hakera Luthora (Ving Rhames) i tajemniczego Kriegera (Jean Reno). A z uwagi na to, że centralny komputer CIA nie ma modemu, Ethan Hunt musi dokonać rzeczy niemożliwej, czyli osobiście stanąć przed ekranem najbardziej strzeżonego komputera świata…
Pomysłodawcy i autorzy scenariusza: David Koepp oraz laureaci Oscara Robert Towne i Steven Zaillian (oczywiście piszący pod dyktando Cruise’a) przenieśli punkt ciężkości z serialowego szefa IMF Jima Phelpsa na nieistniejącego w serialu Ethana Hunta, wymyślonego (podobnie jak cała reszta postaci) na potrzeby filmu. Postać Hunta została ulepiona na podobieństwo serialowego mistrza kamuflażu Rollina Handa. Peter Graves, grający Phelpsa w serialu TV, rozważał objęcie tej roli w filmie, lecz zrezygnował ze względu na niekorzystny dla niego charakter postaci. Mission : Impossible wyreżyserował mistrz stylizacji Brian De Palma, trzy lata po premierze swego ostatniego, jak do tej pory, “poważnego” filmu Życie Carlita (1993). Dla fanów twórczości reżysera był to poważny cios, gdyż ich mistrz praktycznie odrobił pracę domową za duże pieniądze, o których przecież decydował producent Tom Cruise. Amerykański system produkcyjny wykształcił mechanizmy niepojęte dla europejskich artystów i artychów. Mission: Impossible to film gwiazdy i z gwiazdą, która zatrudniła reżysera wyłącznie do odwalenia czarnej roboty na planie oraz dla chwytliwego nazwiska na plakacie. Brian De Palma został nawet odsunięty od ostatecznego montażu filmu, co dla tej klasy mistrza było gorzką lekcją upokorzenia. Pewnie dlatego De Palma w swoim kolejnym filmie Oczy węża (1996), był nie tylko współscenarzystą, lecz także producentem, co zapewniło mu kontrolę nad własnym dziełem.
Dlaczego właśnie De Palma? Tom Cruise chciał utrzymać film w tonie eleganckiej, wystylizowanej opowieści szpiegowskiej. Wyrosły w duchu Hitchcocka styl De Palmy gwarantował finezyjną zabawę kliszami i standardami na olśniewającym poziomie. Bardzo dużo miała tu także do powiedzenia fenomenalna inwencja wizualna Briana De Palmy, choć z jego sztandarowych trików w szerszym zakresie zaprezentowana została tylko operatorska sztuczka z podwójną ogniskową. Podzielony ekran tym razem mamy tylko pod postacią monitora komputerowego, na którym widać sytuację w ambasadzie z kilku równocześnie pracujących kamer. Lecz w tym przypadku to fałszerstwo; gdy przyjrzeć się bliżej, każde ujęcie pochodzi z innego dubla. Zwraca uwagę całkowite odrealnienie opowieści. Nie chodzi tu bynajmniej o scenariusz, najeżony absurdami po same brzegi. Każda sytuacja w filmie jest dziwnie hermetyczna, relacje międzyludzkie ograniczone, a psychologiczna prawda właściwie nie istnieje. Sporo racji miał Andrzej Kołodyński, recenzując Mission: Impossible w miesięczniku “Film” 10/96 : “gdyby jeszcze ludzie działający w tym fantasmagorycznym świecie byli ludźmi, zapewne zrodziłby się niejeden ciekawy konflikt. Ale w Mission: Impossible są tylko roboty”. Jestem ciekaw, czy postaci pokazały ludzkie oblicze w wyciętej z filmu scenie miłosnej między Ethanem i Claire. Jej maleńki fragmencik widać wyłącznie w zwiastunie.
Nawet wspaniałe europejskie aktorki Emmanuelle Béart i Kristin Scott Thomas funkcjonują tu wyłącznie jako ozdobniki, a szkoda (rolę Béart miała pierwotnie zagrać Juliette Binoche). Jean Reno bierze w nawias swoje dotychczasowe role twardzieli, a nazwisko Emilio Esteveza nawet nie pojawia się w napisach. Jon Voight gra na ćwierć gwizdka, a jedyną sympatyczną postać ma do zagrania Ving “Marcellus Wallace” Rhames. Mission: Impossible to gwiazdorski festiwal Toma Cruise’a, jego pełnego uśmieszku, jego zatroskanych min, jego efektownych zbliżeń twarzy i jego popisów fizycznej sprawności. I choć ze względu na talent wiele można aktorowi wybaczyć, to dziwnie wypada porównanie jego całkowicie poważnej gry z czysto umownym klimatem filmu. Cruise biega, krzyczy, przejmuje się, wygłasza nieśmiertelne “my God!”, a Brian De Palma bawi się filmem na całego. Poważny bohater w niepoważnym filmie. Bondowską gadżetologią zaciąga już od samego początku, gdy Ethan Hunt w Kijowie zdejmuje maskę z twarzy. De Palma postarał się o najprawdziwszy wizualny komiks, przekrzywione kadry, momentami niemalże ekspresjonistyczne oświetlenie czy ekstremalne kąty filmowania (rozmowa Hunta z Kittridge’em w Akvarium). Ciekawe, czy obrazkowy styl De Palmy, przy tak sucho i beznamiętnie napisanym scenariuszu, mógłby być zrekompensowany, gdyby reżyserią zajął się kto inny? Mam co do tego wątpliwości i tak sobie myślę, że racji nie mają ortodoksyjni fani De Palmy, zarzucający swojemu mistrzowi zaprzedanie mamonie. Mimo że o całości decydował Cruise, to nie sposób nie docenić wyrafinowanego wizualnego szaleństwa De Palmy, wznoszącego tę miałką i efekciarską fabułkę o dobrych kilka stopni wyżej, czasami wręcz na szczyty filmowego kunsztu.
Mowa oczywiście o trzech wspaniałych scenach – wybuchu w Akvarium, włamaniu do centrali CIA i finału w tunelu. Każda z nich to genialny popis autora zdjęć Stephena H. Buruma i montażysty Paula Hirscha. De Palma szczególnie wycyzelował sobie sekwencję włamania do siedziby centralnego komputera CIA w Langley. To prawdziwe “pure cinema”, kino w formie czystej, prawie pozbawiona dialogów, emocjonująca obrazkowa szarada, szarpiąca nerwami widzów. Można sobie paluchy poobgryzać, patrząc na wiszącego na linie Ethana Hunta, zmagającego się z czasem, techniką i gonionym torsjami pracownikiem CIA. Ale to tylko preludium do niemal absurdalnego zwrotu akcji, który pod postacią małej myszki w przewodzie wentylacyjnym spuścił Hunta o kilka centymetrów nad czułą podłogę pomieszczenia. Jakby tego było mało, De Palma każe widzowi dodatkowo wstrzymywać oddech przy kropli potu, odrywającej się od okularów Hunta, oraz bezradnie patrzeć na powooooli spadający w stronę komputera nóż Kriegera.
Jakkolwiek nie oceniać całego filmu, sekwencja włamania to mała, unikatowa perełka w historii kina, mimo że De Palma otwarcie nawiązał tu do klasycznego, francuskiego filmu Rififi (1955), w którym reżyser Jules Dassin równie perfekcyjnie wykonał bezgłośną sekwencję włamania do banku. Scenograf starych Gwiezdnych wojen, Norman Reynolds, zaprojektował pomieszczenie z komputerem w sposób niemal automatycznie przywołujący wnętrze statku Discovery z 2001: Odysei kosmicznej Stanleya Kubricka. Oczywiście można się tu uczepić kilku niemożliwości, czyli np. dlaczego alarm nie został uruchomiony przez samo ciśnienie spadającego ciała Hunta, jak Hunt mógł wytrzymać tyle czasu w przymusowej pozycji kilka centymetrów nad podłogą, jak Hunt w tej ciasnocie złapał spadającą kroplę potu, dlaczego podczas opuszczania pomieszczenia ze względu na hałas nie włączył się alarm, itp. Ale czy ma to jakieś znaczenie? Najważniejsza jest tutaj zabawa w napięcie, serwowana przez reżysera widzom, przy obopólnej radości wg niezawodnej zasady zawieszenia niewiary.
Podobne wpisy
Porównując wirtuozerię sekwencji w Langley do finału filmu widać, że Cruise i De Palma chcieli końcówką zdyskontować nie tylko samych siebie, lecz wszystko, co do tej pory miało do zaprezentowania kino, z przygodami Bonda na czele. Kulminacja z pociągiem i śmigłowcem w Eurotunelu to z technicznego punktu widzenia majstersztyk, perfekcyjny konglomerat żywej akcji, miniaturowych modeli i cyfrowej animacji z Industrial Light & Magic, Cinesite i The Computer Film Company, okraszony doskonałą muzyką Danny’ego Elfmana. Biorąc rzecz logicznie, to jedna z najbardziej urągających zdrowemu rozsądkowi akcji w historii kina. Bzdura goni bzdurę w tak zastraszającym tempie, że odnosi się wrażenie, jakby twórcy wymyślali te brednie w pijanym widzie. Tutaj już potrzebna jest bardzo duża dawka tolerancji, zawieszenia niewiary i po prostu przełączenia mózgu wyłącznie na odbiór, broń Boże bez prób myślenia i analizowania. Tylko tak można przełykać kolejne, radosne zakwestionowania rzeczywistości przez twórców Mission: Impossible. Ruch pociągów powinien być lewostronny, Eurotunel tak naprawdę ma dwa niezależne ciągi dla każdego kierunku jazdy, a poza tym pociąg to linie Eurostar, a nie TGV, jak informują dialogi. Ale to przecież tylko film, dlatego Jim Phelps i Ethan Hunt mogą utrzymać się na dachu pędzącego pociągu, choć powinni być z niego zmieceni jak piórka, a Krieger przed wlotem do tunelu robi śmiesznie kretyński grymas twarzy. Litościwie zostawmy już absurd stulecia w postaci śmigłowca w Eurotunelu oraz przeskakiwanie Phelpsa i Hunta z jednej maszyny na drugą. To chyba jedyny moment filmu, w którym rozumiem zażenowanie miłośników twórczości Briana De Palmy, zachodzących w głowę, jakim cudem ich mistrz zdołał wydalić z siebie coś tak niedorzecznego.
Wpadek ciąg dalszy. W kijowskim prologu, wpisując nazwisko do komputera, Emilio Estevez bardzo szybko uderza wszystkimi palcami w klawiaturę laptopa, a prędkość pojawiania się literek na ekranie wskazuje na użytkownika z klawiaturową dysgrafią. Ostrze strzykawki, które Ethan wbija w nieprzytomną Claire na początku filmu, ma wyraźnie zaokrągloną końcówkę. Maski Hunta wykazują zaskakująco zmienne właściwości. Raz są doskonale plastyczne, zdejmowane z głowy jednym ruchem ręki, a w akcji pod windą ambasady lateks na twarzy Hunta rwie się jak niewyrobione ciasto. Plamy krwi na rękach Ethana Hunta znikają podczas rozmowy z Kittridge’em w Akvarium, by w kolejnej, hotelowej scenie znowu się pojawić. No tak, absurdy, wpadki, ale Mission: Impossible to mimo wszystko rzadka okazja do obcowania z tak olśniewająco podanymi bredniami. Jeśli w pełni zgodzimy się z konwencją, czekają nas niemal dwie godziny znakomitej zabawy. Film czaruje mnogością miejsc akcji – Londyn (gdzie m.in. obowiązkowo zagrał most Tower), Praga (ze słynnym mostem Karola włącznie), Szkocja (sceny z pociągiem) i kilka amerykańskich plenerów Illinois i Waszyngtonu. Centralę CIA w Langley zagrała z zewnątrz siedziba władz hrabstwa Londyn, wokół której ustawiono setki sztucznych drzew. Sekwencje atelierowe nakręcono w słynnych Bondowskich Pinewood Studios. W epizodycznej roli ochroniarza ambasady wystąpił Rico Ross, jeden z marines z Aliens Jamesa Camerona. Efekty specjalne wydatnie pomagają w sprzedaniu każdej niemożliwości. Szczególnie sceny ze zdejmowaniem masek, gdzie w jednym ujęciu twarze aktorów i charakteryzację specjalną Roba Bottina niezauważalnie połączono cyfrową animacją, autorstwa ekipy z ILM pod kierunkiem Johna Knolla. W Mission: Impossible są tylko dwie tego typu sceny i robią one spore wrażenie, czego już niestety nie można powiedzieć o żałośnie beznadziejnej części drugiej w reżyserii Johna Woo, gdzie patent ten zastosowano dużo częściej, kompletnie pozbawiając go wyjątkowości, siły wyrazu i znaczenia w kolejnych zwrotach akcji.
Pomimo piętrzących się niedorzeczności, umownego stylu reżyserii, w którym kamera przenika przez ściany, momentami drętwego aktorstwa i surrealistycznej końcówki, Mission: Impossible to w sumie film godny polecenia. Ta efekciarska zabawa szpiegowska po prostu znakomicie się ogląda. Dla fanów i fanek Toma Cruise’a to okazja do podziwiania swego idola, robiącego za supermanowskie bożyszcze, jakże odmienne od jego autentycznie wielkich ról w Jerrym Maguire, Vanilla Sky czy Magnolii. Amatorzy cyrkowych sztuczek De Palmy także powinni być w pełni usatysfakcjonowani. Dla zaciekłych przeciwników tego typu kina właściwie nie mam kontrargumentu, bo tak na dobrą sprawę można zrozumieć ich zacietrzewienie w tępieniu rzeki nonsensów, wylewającej się z ekranu. Lecz taka już jest natura współczesnego kina akcji i dzisiejszych superbohaterów. Cała sztuka polega tylko na jak najszlachetniejszej wizualnej oprawie ich misji niewykonalnych. Brianowi De Palmie udało się to doskonale. John Woo już nie dał rady.