7 powodów, dla których MISSION: IMPOSSIBLE jest lepsze od BONDA
Stwierdzenie, że Mission: Impossible to seria lepsza od przygód najbardziej zaufanego agenta Jej Królewskiej Mości, to z pewnością teza kontrowersyjna. W rozrywkowym kinie szpiegowskim bowiem to James Bond uważany jest za niekwestionowanego lidera. Dlatego wyraźnie chciałbym podkreślić, że jestem wielkim fanem agenta 007 – całą serię widziałem jakieś trzy–cztery razy, pojedyncze odcinki dużo częściej, znakomitą książkę Michała Grzesieka James Bond. Szpieg, którego kochamy wciągnąłem jak najlepszą powieść i z utęsknieniem czekam na dwudziestą piątą (!) część cyklu. Ale jednak – filmy o Ethanie Huncie są jako filmowa seria lepsza. Po prostu.
Twoja misja, jeśli ją zaakceptujesz, polega na otworzeniu się na moje argumenty.
Pierwszy film
Doskonale zdajemy sobie sprawę, że trudno przekonać do danej serii filmowej, kiedy pierwszą część musimy skomentować słowami – “w następnych częściach się rozkręci”. Jasne, Doktor No to moim zdaniem doskonała rozrywka i zdecydowanie jeden z moich ulubionych odcinków serii o agencie 007, ale ten liczący na karku ponad pięćdziesiąt lat obraz to rzecz bardzo archaiczna i nieprzystosowana do potrzeb dzisiejszego widza. Za to pierwsze Mission: Impossible, film o o trzydzieści lat młodszy, wciąż trzyma oglądającego na skraju fotela i na sekundę nie pozwala zdystansować się do losów młodego Ethana Hunta.
Tom Cruise
Podobne wpisy
James Bond miał wiele znakomitych twarzy, ale gdy główny bohater serii kojarzy nam się tylko z jednym aktorem, w tym przypadku Tomem Cruise’em, dużo łatwiej się nam z nim zżyć. Cruise wciela się w rolę porywczego szpiega już od ponad dwóch dekad i za każdym razem robi to z charakterystyczną pasją i nieukrywaną radością. Tutaj też wygrywa z filmowym Bondem – chociażby Sean Connery czy Daniel Craig bywali swoją rolą mocno znudzeni. Również Connery i Moore szybko się zestarzeli i statusiowali, Toma Cruise’a ząb czasu zdaje się nie imać.
Styl reżyserów
To, co również działa na korzyść i decyduje o świeżości serii z Tomem Cruise’em, to fakt, że każdy film mimo bliźniaczych fabuł ma unikatowy klimat i przemyca charakterystyczny styl reżysera. Brian De Palma stworzył zatem technothriller z elementami dramatu psychologicznego. W sequelu Johna Woo zobaczymy… no cóż… wyobrażenie Johna Woo o zachodnim kinie – pełne slow motion, przesadzonych scen akcji i… gołębi. Trójka Abramsa jeszcze bardziej niż poprzednie części stawia na twisty, poza tym kamera się trzęsie, a oświetlenie szaleje. Brad Bird w Ghost Protocol wykorzystuje swoje kreskówkowe doświadczenie i film ma dużo elementów wręcz pastiszowych. Oryginalność Rogue Nation polega głównie na przeniesieniu ciężaru na pojedynek inteligencji i wybitnych umysłów bohaterów, które znamy ze scenariuszy – tutaj odpowiedzialnego także za reżyserię Christophera McQuarrie’ego. Gdy zatem studio do części szóstej ponownie zatrudniło McQuarrie’ego istniała duża obawa, że zatracimy tę charakterystyczną odrębność stylistyczną serii, ale na szczęście reżyser doskonale ją rozumiał. Powstał film dużo mroczniejszy i poważniejszy niż dotychczasowe dzieła oraz jak nigdy całkowicie podporządkowany kolejnym, efektownym akcjom. W Fallout praktycznie jedna scena akcji prowadzi do kolejnej, co też czyni go niezwykle oryginalnym.