Mieszane z błotem REMAKI SCIENCE FICTION, które mają więcej ZALET, niż przypuszczaliście
Co do zasady – remake to coś, co zwykle nie jest potrzebne. Nie zawsze musimy podchodzić do niego jak do jeża. Czasem się udaje. Czasem ma on zalety, które pozwalają spojrzeć na niego przychylniejszym okiem. Oto kilka przykładów filmów z gatunku science fiction, których nowe wersje nie wyszły tak źle, jak zwykło się je określać.
Coś
Jest rzeczą oczywistą, że rywalizacja z filmem Carpentera jest trudna. Z oryginalną Istotą z innego świata z 1951 także trudno stawać w szranki, bo to do dziś kapitalny film, choć nieco bardziej stateczny, nieco mniej emocjonujący od doskonałej wersji z 1982 roku. Twórcy filmu Coś z 2011 roku mieli więc zadanie trudne, ale najwyraźniej odrobili pracę domową. Film nie sili się na oryginalność, nie stara się udowadniać swojej wyższości. Robi po prostu dobrze to, co chcieliśmy, by dobrze wyglądało. Jest więc zimno, mrocznie i tajemniczo. I nadzwyczaj solidnie, także w aktorstwie. W dodatku całość zmierza do dość zaskakującego finału, z którego wynika, że film pełni bardziej rolę prequela, niż remaku swego pierwowzoru. Ale dziś to żadna tajemnica.
Pamięć absolutna
Gdyby to dziś Colin Farrell został zaangażowany do remaku kultowego science fiction, z pewnością skierowałyby się na niego oczy całego świata. Aktor od kilku dobrych lat jest na szczycie, a takiego roku, jak 2022, nie miał w swojej karierze bodaj nigdy. W momencie jednak gdy tworzono nową Pamięć absolutną, w irlandzkim aktorze dostrzegano bardziej kobieciarza niż artystę. Do filmu z kolei już na wstępie dolepiono łatkę tworu niepotrzebnego. Bez dwóch zdań, rywalizacja z oryginałem była tu nierówna, bo oryginał ze Schwarzeneggerem do dziś się broni i nie trzeba tu było niczego poprawiać. Co więc dostarcza Pamięć absolutna z 2012? Przyjemny, bezbolesny seans – po prostu. CGI jest przekonujące, szacunek do oryginalnego filmu także został zachowany, zmiana z miejscem akcji, w tym wydaniu mieszczącym się na Ziemi, także wyszła zaskakująco ciekawie. Aktorsko – może mniej charyzmy bije z tego filmu, bo Colin to nie Arnold, a Kate, to nie Sharon, ale… wydaje mi się, że mogło być znacznie, znacznie gorzej. Ot, solidna rzecz, która nie zasłużyła na zalew krytyki.
Inwazja
Zanim Daniel Craig stał się Bondem, a Nicole Kidman matką wikingów, oboje mierzyli się z inwazją kosmitów. Wpisali się w ten sposób w długą tradycję, bo Inwazja – w której wystąpili – to czwarty film o tzw. porywaczach ciał. Wyjściowy materiał powstał w 1956 roku. Potem pomysł odświeżano w latach 1976 i 1993. Inwazja w porównaniu do poprzedników wypada najsłabiej, ale nie oznacza to, że mamy tu do czynienia z filmem budzącym zażenowanie. Co to, to nie. To przyzwoite, acz mało odkrywcze i mało zaskakujące widowisko. Przeznaczone raczej dla amatorów kina science fiction, niespecjalnie zaznajomionych ze schematem zaprezentowanego zagrożenia. Na plus warto podkreślić dobrą pracę kamery, aktorstwo i coś, co nazwałbym niesileniem się na przesadne efekciarstwo. Słowem – skromność. Niepokój da się tu odczuć, a to najważniejsze.
RoboCop
Gdyby tak wyłączyć w głowie wszelkie porównania, przyjemność obcowania z nowym RoboCopem byłaby większa. Wizerunek blaszanego policjanta z charakterystycznym hełmem na głowie wrył się jednak tak bardzo w popkulturę, że trudno podchodzić poważnie do próby zastąpienia go czymś nowym. Co jednak otrzymaliśmy? Zaskakująco dobrze pasującego do tej roli aktora (Joel Kinnaman), który w tamtym czasie nie był jeszcze tak znany, jak znany jest dziś za sprawą występu w Legionie samobójców. Ciekawy design. No i nieco inne podejście do głównej tematyki, nieco mniej nastawione na brutalność, a bardziej na emocje bohatera. Pamiętam, że z kina wróciłem zmieszany, bo wydawało mi się, że brak kategorii R trochę wybebeszył to widowisko. Później jednak stwierdziłem, że nie stanowiło to nawet tak wielkiego problemu. Cóż jednak z tego – film i tak przepadł w naszej pamięci.
Solaris
Od książki Stanisława Lema, po film Andrzeja Tarkowskiego, aż po twór Stevena Soderbergha. Choć remake z 2002 wypada w tym tercecie najmniej wartościowo, to jednak ma on swoje silne walory, zwłaszcza względem filmu z 1972. Należy podkreślić, że film amerykański jest znacznie bardziej… syntetyczny. Trwa o całą godzinę krócej niż film Tarkowskiego. Jest zatem o wiele mniej senny, o wiele mniej oniryczny, co nie znaczy, że jest tych elementów całkowicie pozbawiony. Soderbergh skupił się na clou, ukazując człowieka przebywającego w kosmosie, który na skutek obcowania z tajemniczym bytem, traci kontakt z rzeczywistością. Clooney wypadł bardzo przekonująco w tej roli, Solaris zostało też świetnie nakręcone, ma wciągający klimat. Szkoda, że ostatecznie film nie został doceniony.
Żony ze Stepford
To jeden z tych przykładów, który akurat łatwo udowodnić, bo nie każdy wie, że w ogóle jest remakiem. O filmie z 1975 dziś mało kto pamięta. Znowu jednak twarz Nicole Kidman przyczyniła się do nadania staremu pomysłowi nowej jakości. Żony ze Stepford to kino pełne czarnego humoru i ironii, jednocześnie, zawierające sporo atutów wizualnych. Za reżyserię odpowiadał tu słynny Frank Oz, specjalista od kukiełkowych występów – widać, że miał niemało do powiedzenia w kwestii wyglądu i zachowania filmowych robotów. Z filmem zapoznałem się bez wiedzy o tym, jak toczy się jego fabuła – nie wiedziałem o twiście kierującym całość w stronę SF. Udało się mnie zaskoczyć, co także uznaję za dużą zaletę tego widowiska.
Planeta małp
Swego czasu przypomniałem sobie film Tima Burtona tylko po to, by raz jeszcze zadać sobie pytanie, czy faktycznie mamy do czynienia z czymś tak złym, jak powszechnie się o tym mówi. Byłem wówczas świeżo po zapoznaniu się z całą, klasyczną serią filmów zapoczątkowaną przez Planetę Małp z 1968. Owszem, to film, który bardzo trudno jest podrobić, z racji jego unikalnej wymowy. Natomiast muszę z całą stanowczością podkreślić, że nie widzę w wersji Burtona niczego, co obraziłoby mnie jako widza, sympatyka oryginalnej wersji. Zgodzę się z argumentem, że Wahlberg nie jest Hestonem i w tym wypadku stanowi bardzo słaby punkt tego widowiska. Nie unosi tej odpowiedzialności. Natomiast cała reszta, łącznie ze świetną charakteryzacją, wyszła w filmie bardzo interesująco, autorsko. Dziś się do praktycznych efektów wraca, za sprawą przesytu CGI, natomiast w 2001 roku widownia uznała gumowe małpy za coś najzwyczajniej niedorzecznego. To raz, a dwa, dochodzi jeszcze ta nieszczęsna końcówka. Gdyby w niej nie przekombinowali, aura burtonowskiej Planety małp także byłaby inna.