LUPIN – CZĘŚĆ 1. Dżentelmen, którego potrzebujemy, a na którego nie zasłużyliśmy
Kiedy usłyszałam, że Netflix wyprodukuje współczesną wersję przygód dżentelmena-włamywacza Arsène’a Lupina, mocno kręciłam nosem. Brytyjczycy próbowali już tego z Sherlockiem i efekt końcowy okazał się – moim zdaniem – rozczarowujący. Jestem przekonana, że pewnych świętości nie powinno się ruszać. Do tego doszła widoczna na pierwszy rzut oka poprawność polityczna, czyli obsadzenie czarnego Francuza w roli wielkiej nadziei białych przestępców. Nie nastawiałam się więc na zajmujący seans. Na szczęście serial okazał się pierwszym pozytywnym zaskoczeniem 2021 roku. Wprawdzie nie jest pozbawiony wad, stanowi jednak ciekawą reinterpretację powieści. I ma potencjał, aby stać się kolejnym wielkim hitem stacji.
Oczywiście można by się rozwodzić nad dziurami fabularnymi, zawieszeniem niewiary w niektórych momentach oraz ledwie zarysowanymi na trzecim planie problemami społecznymi. Mogłabym napisać, że widz czasami traktowany jest jak głupek, który ma uwierzyć, że założenie okularów uczyni bohatera zupełnie nierozpoznawalnym. Ale nie o to tutaj chodzi. To około pięć godzin niczym nieskrępowanej rozrywki, która na nowo odczytuje historię Arsène’a Lupina, tym razem osadzoną we współczesności. I mnie się ta nowa reinterpretacja klasycznej już powieści Leblanca naprawdę podoba.
Historia zaczyna się w momencie, gdy główny bohater, Assane Diop, w którego wciela się jakże czarujący Omar Sy, sprzątacz w najsłynniejszym muzeum na świecie, postanawia ukraść naszyjnik z Luwru. By tego dokonać, potrzebuje drużyny, która mu w tym pomoże. Sprawy jednak się komplikują. Ale to bez znaczenia, bo naszyjnik to tylko punkt wyjścia dla całej historii wypełnionej po brzegi odniesieniami do klasycznych kryminalnych dzieł.
Dużym plusem jest fakt, iż zdecydowana większość wątków w serialu została bardzo dobrze umotywowana przez twórców, przez co stają się znacznie bardziej wiarygodne. Kolor skóry Lupina nie jest wcale podyktowany poprawnością polityczną, ale stanowi owoc dobrze przemyślanego konceptu. Kiedy ktoś „cudownie” rozpoznaje bohatera, którego na pozór ostatni raz widział, gdy ten był dzieckiem, kilka odcinków później otrzymujemy wyjaśnienie, dlaczego tak się stało. Całość stanowi misternie zbudowaną konstrukcję, której twórcy (z reguły) nie poświęcają logiki dla czystego efekciarstwa.
Oczywiście wiele rzeczy trzeba traktować z przymrużeniem oka, jak to, że wielki fan Lupina akurat pracuje w odpowiednim wydziale policji albo że była żona głównego bohatera przez ponad 20 lat nie zdaje sobie sprawy, co robi jej mąż, który zabiera ją do drogich restauracji i nosi diamentowy kolczyk. Ale taka to konwencja – w powieściach czy poprzednich filmowo-serialowych wcieleniach dżentelmena-włamywacza musieliśmy brać na wiarę nie takie rzeczy.
Te drobne elementy nie przeszkadzają w odbiorze całego dzieła, które daje dużo frajdy, pozwala na nowo przeżywać przygody Arsène’a Lupina i idealnie wpasowuje się w oczekiwania związane z 2021 rokiem. Jest dramatycznie, jest śmiesznie, czasami widz pokręci głową z niedowierzaniem, jednak w ogólnym rozrachunku to produkcja warta uwagi. Momentami to niezwykle inteligentny zlepek zagadek, które prowadzą nas do wielkiego finału. Niestety – z tego, co się orientuję – pozostałe pięć odcinków będzie można zobaczyć najprędzej w kwietniu (o ile plotki się potwierdzą), ale i tak warto czekać. Zdaję sobie sprawę, że do tego czasu wiele osób zapomni o Lupinie, gdyż mimo swojej lekkości i wciągającej fabuły nie jest to typowy serial, na którego kolejne sezony będziemy wyczekiwali z utęsknieniem. Prawdopodobnie za tydzień, dwa wszyscy zapomną o nim, by w obliczu nowych odcinków przypomnieć sobie, ile radości daje jego oglądanie.
Pod względem aktorskim wszystko jest na swoim miejscu. Omar Sy praktycznie kradnie każdą scenę. Oglądanie jego wersji złodzieja-dżentelmena to prawdziwa przyjemność. Udało mu się wykreować postać jednocześnie zabawną i dramatyczną, która jak każdy z nas musi mierzyć się z konsekwencjami swoich czynów. Widać, że jest tylko prostym człowiekiem – kiedy trzeba, okrada staruszki z jajek Fabergé, bo wie, jak zmienić w sztukę najbanalniejsze oszustwo świata, a kiedy nie trzeba, oskarża białych urzędników o rasizm. I wiecie co – ja to absolutnie kupuję!
Serial stara się poruszać problematykę dyskryminacji, czy to ze względu na pochodzenie, czy płeć. Ale cała przygoda nie na tym polega. Oczywiście smutno się patrzy na systemowy rasizm czy sprowadzanie kobiety do roli kłamczuchy, bo przecież wiadomo, że jej głównym celem jest zaszkodzenie białemu, heteroseksualnemu mężczyźnie. Z jednej strony kibicujemy Arsène’owi, bo przecież okrada białych rasistów, a z drugiej serial utrwala stereotyp ciemnoskórego złodzieja, przed którym pani Pelligrini w pierwszym scenach tak szczelnie zamyka drzwi samochodu.
Serial trochę po macoszemu ukazuje wątek ojca i syna, którzy starają się odnaleźć swoje miejsce w Paryżu. Ale, jak pisałam, nie jest celem twórców komentowanie klasowości, nierówności społecznych i bezwzględności bogaczy. To tylko punkt wyjścia dla tego, by osierocony Assane mógł otrzymać książkę, która zmieni jego całe życie i 25 lat później pozwoli na dokonanie wytrawnej zemsty.
Lupin to kombinacja kilku największych detektywów, jakich świat widział, a jednocześnie świetna zabawa konwencją i motywami dobrze znanymi z klasycznych dzieł. W trakcie seansu bawiłam się wyśmienicie i już nie mogę się doczekać drugiej części sezonu. Całość nie trzyma się kurczowo ram wytyczonych przez powieści Leblanca, co tylko sprawia, że osoby mało zaznajomione z jego twórczością nie będą miały problemu z odbiorem. To naprawdę przyjemna produkcja, która potrafi zawrócić w głowie, mimo iż nie jest idealna i raczej nie otrzyma tytułu serialu roku. Ale zdecydowanie warto poświęcić jej kilka godzin i przekonać się, jak skończy się zabawa w policjantów i złodzieja.