Miloš Forman – wspomnienie
Urodzony 86 lat temu w (ówcześnie) czechosłowackim Čáslaviu – gdzie znajduje się obecnie kino noszące jego imię – Jan Tomáš Forman był jednym z wyjątkowych twórców X muzy. Czołowy reżyser nowej fali czechosłowackiej nie kręcił dużo, gdyż przez cztery dekady kariery podpisał się pod zaledwie trzynastoma tytułami (nie licząc dokumentów i kilku sztuk teatralnych). Należał jednak do tych artystów, którzy każde swoje dzieło naznaczali oryginalnym stylem, unikalną atmosferą. Wszystkie były zatem na swój sposób wyjątkowe – tak samo, jak niecodziennym człowiekiem był ich autor.
„Wierzę, że [na planie] muszę się dobrze bawić. Wszyscy musimy – ja, aktorzy, operator, wszyscy powinni się czuć jakby robili film domowy, ponieważ to jedyna możliwość, aby nadać produkcji swoistej lekkości.”
Syn hotelarki i żydowskiego architekta – w wieku kilku lat adoptowany przez profesora Rudolfa Formana – od początku nie miał w życiu lekko. Jeszcze za berbecia był świadkiem inwazji nazistów na Europę, wskutek której jego rodzice zginęli w obozach koncentracyjnych. Po zakończeniu II wojny światowej przyszła pora na komunistów, choć początkowo w nowym systemie udało się Milošowi zaistnieć twórczo. Po ukończeniu praskiej szkoły filmowej stał się słynny dzięki swojemu debiutowi z 1964 roku – przewrotnej komedii Czarny Piotruś. Fabuła ukazująca szarą rzeczywistość z dużym dystansem stanowiła idealną definicję „czeskiego filmu”, w którym „nikt nic nie wie”. W gatunku tym Forman osiągnął następnie absolut Miłością blondynki oraz – z całej trójki chyba najbardziej cenionym, także i u nas – Pali się, moja panno. Oba filmy były nominowane do Oscara i zwróciły na młodego reżysera oczy Zachodu. Wkrótce wyemigrował on zresztą do USA. Zmusiła go do tego inwazja wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację, a decyzję przypieczętowało zablokowanie przez władze jego czwartej produkcji – Kapela to vyhrála (w wolnym tłumaczeniu: Zespół to wygrał), która ostatecznie nigdy nie powstała.
Za oceanem kontynuował swoje absurdalne spojrzenie na zwykłą codzienność, kręcąc niszowy Odlot (org. Taking Off), w którym uczył klasę średnią… palenia jointów. Film przepadł finansowo, lecz szybko zyskał status kultowego. Rozpoczął też wieloletnią współpracę i przyjaźń Formana z charakterystycznym aktorem drugiego planu – Vincentem Schiavellim. Kolejny projekt zrealizował dopiero po czterech latach, na krótko przed tym, jak otrzymał obywatelstwo amerykańskie. Opłacało mu się jednak czekać, gdyż adaptacja powieści pod tytułem Lot nad kukułczym gniazdem okazała się prawdziwą rewelacją lat 70. Deszcz nagród – w tym, dopiero po raz drugi w historii, przyznanie pięciu Oscarów we wszystkich najważniejszych kategoriach (na dziewięć nominacji) – sukces w box office, znakomite połączenie kina rozrywkowego z artystyczną głębią oraz niebanalna, poruszająca fabuła złożyły się na prawdziwe arcydzieło, wielbione do dziś.
Podobne wpisy
Dla wielu Lot… pozostaje swoistym opus magnum Formana, choć równie dobrym pretendentem do tego tytułu jest przecież nakręcony dziesięć lat później Amadeusz. Podszyta szaleństwem biografia Wolfganga Amadeusza Mozarta zgarnęła jeszcze więcej, bo aż osiem statuetek Amerykańskiej Akademii Filmowej, stając się odpowiednio większym od poprzednika sukcesem, co, zważywszy na dość niewdzięczny temat i gatunek, zaskoczyło samego reżysera.
Te dwa przykłady kina ze wszech miar wielkiego na dobre zdefiniowały praktycznie całą twórczość Formana i tylko dzięki nim na stałe dostał się do kanonu gigantów, o których zawsze było głośno, na nowe projekty których bezustannie się czekało, i którzy zawsze liczyli się na wszystkich największych festiwalach. Trochę szkoda, że w ich cieniu niemal kompletnie zniknęły stworzone w międzyczasie Ragtime (1981) – wspaniale obsadzony dramat historyczny o konfliktach rasowych – i spóźniony o jakieś dziesięć lat pacyfistyczny manifest, czyli musical Hair (1979). Oba z różnych względów przepadły w momencie premier, dopiero z czasem zyskując większe uznanie. Sukcesu Amadeusza nie powtórzyły również późniejsze freski kostiumowe – Valmont (1989) oraz będące ostatnim amerykańskim filmem w karierze Duchy Goi (2006). Z perspektywy czasu to chyba najmniej znane i cenione tytuły tego reżysera, choć jak najbardziej warte uwagi już choćby przez wzgląd na ich wizualne wysmakowanie.