search
REKLAMA
Książka a film

Książka a film #26: W SAMO POŁUDNIE

Jacek Lubiński

30 maja 2020

REKLAMA

Książkowy szeryf nie ma natomiast nic do stracenia, bo doskonale wie, że najlepsze lata ma już za sobą (w filmie motyw ten zrzucono na drugoplanową postać mentora Kane’a, który właśnie dlatego odmawia mu wsparcia, bo wie, że tylko by mu przeszkadzał). Broni miasteczka, bo co innego ma do roboty? To w końcu jego miasto – jak tłumaczy zmarłej żonie, a w domyśle sobie. Mimo szansy nie rezygnuje nagle z urzędu szeryfa, gdyż wie, że i tak nikt inny się tego zadania nie podejmie. Jego młodsi zastępcy odchodzą od niego, bo uważają, że źle podszedł do całej sprawy. A pozostałych mieszkańców, którzy w oryginale praktycznie nie istnieją, Doane nawet nie prosi o jakąkolwiek pomoc. Zamiast tego czeka na pierwszy ruch przeciwnika i udaje się na cmentarz, gdzie zresztą zastaje go strzelanina, która oczywiście ma także zupełnie inny, nie tak emocjonujący przebieg.

Głównie z uwagi na upływ czasu, na kartach opowiadania pozostający bez znaczenia. W filmie pociąg ma stawić się o tytułowej godzinie i zanim to nastąpi, otrzymujemy znakomitą podbudowę dramaturgiczną pod jego przyjazd. W noweli tylko raz i w dodatku mimochodem wspomniana jest godzina przybycia Jordana – 16.10, co może przywoływać na myśl inny słynny western, 15.10 do Yumy (1957), kiedy to stanowiący cel bohaterów pociąg… odjeżdżał ze stacji. Stacji tej w dodatku u Cunninghama w ogóle nie odwiedzamy, a obecność stalowej maszyny jest ledwie nadmieniona. Jednocześnie znamienny jest fakt, iż obie wersje dzieją się w tak zwanym czasie rzeczywistym, choć jego upływ jest, rzecz jasna, o wiele lepiej widoczny i oddziałujący na odbiorcę w filmie. W porównaniu z nim opowiadanie wypada dość blado pod względem stopniowania napięcia. A i stawka rozgrywki jest jakby mniejsza.

Co ciekawe, tu też szeryf nie walczy sam. Oprócz niego za rewolwer pociąga jeszcze Toby, czyli ekwiwalent młodego Bridgesa w filmie i jeden z trzech mieszkańców, którzy odgrywają jakąkolwiek rolę w całej tej kabale. On także musi zrewidować swoje spojrzenie na urząd szeryfa, co udaje mu się pod wpływem działań szefa, z którym początkowo się nie zgadza, ale ostatecznie przejmuje po nim rolę „psa” (między nimi nie dochodzi jednak do żadnych rękoczynów, a nawet większej kłótni). Szybko postrzelony w nogę odpada z pojedynku, wcześniej eliminując jednego z bandytów. Ci biorą go potem za zakładnika, niczym ekranową Grace Kelly. Lecz o ile w filmie wszystko to kończy się szczęśliwie, a ranny Kane rzuca na ziemię swoją gwiazdę i odjeżdża z ukochaną w siną dal (do zachodu słońca jeszcze kawał czasu, więc przynajmniej ten schemat nie został dopełniony), o tyle na ostatniej stronie The Tin Star, po wyczerpującej walce, ciężko ranny Doane… umiera w ramionach Toby’ego. Mamy zatem klasyczny, acz, mimo wszystko, gorzki motyw całkowitego poświęcenia, który za pomocą innych środków rezonuje w podobny sposób, co w filmie.

Zarówno inaczej rozłożone akcenty, jak i nadanie miejscu oraz jego mieszkańcom odpowiedniej tożsamości zupełnie zmieniają jednakże cały wydźwięk. Dość napisać, że w tej króciutkiej historyjce próżno szukać choćby skomplikowanego trójkąta miłosnego z udziałem pięknej Helen Ramírez (Katy Jurado). Jej obecność dosadnie rozbudowuje też wątek meksykański, który Cunningham tylko zarysowuje w paru zdaniach, swoje dzieło wyzbywając z jakiejkolwiek obecności nie tylko Latynosów, ale i napędzających działania bohaterów miłości i pożądania. Zinnemann i spółka w ożywieniu książkowej społeczności na dużym ekranie zaszli nawet tak daleko, że wprowadzili humorystyczny przerywnik pod postacią drobnego pijaczka (charakterystyczna legenda drugiego planu, Jack Elam), korzystającego z uroków pustego saloonu. Scena ta jednakże wypadła z montażu – podobnie jak cały wątek… drugiego szeryfa, w którego wcielił się James Brown, a którego odpowiednika także próżno szukać w opowiadaniu.

Ostatecznie jest więc W samo południe doskonałym przykładem twórczego podejścia Hollywood do materiału źródłowego. Pomijając fakt, że ten ostatni niejako przypadkiem stał się tu punktem odniesienia, to filmowcy zdołali przekuć tą generalnie niezbyt ekscytującą i mało oryginalną opowiastkę w prawdziwy majstersztyk, który na stałe zmienił nie tylko westernowy krajobraz. Reszta jest historią.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA