CAŁE SZCZĘŚCIE. 3 razy “p” – poprawna, pogodna i polska komedia romantyczna
Z powodu “złej prasy” kręcenie komedii romantycznych jest trudne, szczególnie tych polskich. W samej nazwie mieści się już wartościowanie oparte na doświadczeniu widzów, których producenci wielokrotnie przywoływali do kina, zaciągając u nich coraz to większy kredyt zaufania. Tomasz Konecki, który w wywiadach wspomina o tym, że definiuje tego typu filmy inaczej niż rodzimi twórcy, ma prosty przepis na to, żeby Całe szczęście oglądało się całkiem nieźle – więcej romantyzmu i dramatu, a mnie samej komedii. A jeśli ma być już śmieszkowanie, to nie za pomocą pajacerii, ale ciepła i uroku, dokładnie tak jak u brytyjskich kolegów.
Rzecz dzieje się na Kaszubach. Robert jest muzykiem w orkiestrze symfonicznej i samotnie wychowuje dziesięcioletniego syna Filipa. Czasami zerkną sobie na ćwiczącą w telewizji gwiazdę rynku fitnessowego Martę, ale chłopaki wiedzą, gdzie ich miejsce – na pewno gdzieś daleko od pełnej przepychu Warszawy, z której nadawany jest program. Kiedy idolka sportowego świata odwiedza ich rodzinną miejscowość, sprawy stają się nieco podejrzane. Czy Robert wpadł w oko energicznej i przebojowej, ale skrywającej kilka tajemnic Marcie? Czy może chodzi o coś innego? Na razie jest to nieważne, bo zarówno Filip, jak i jego nieco zardzewiały w kwestii randkowania ojciec czują, że w ich ponure życie wprowadzono trochę więcej pozytywnej energii. Jak to jednak bywa – nie wszystko złoto, co się świeci, a miłość, zanim rozbłyśnie z siłą kosmicznego wybuchu, musi zostać wystawiona na próbę. Znamy to z półki “najstarsza opowieść filmowa świata”.
Wszystko to gotuje się na powolnym ogniu wraz z przyprawami typowymi dla kina gatunkowego – jest efemeryczne poczucie szczęścia, jest przemiana romantycznego bohatera, jest tajemnica, potem wjeżdża z subtelnością galopującej kobyły trzeci akt, w którym napięcie sięga zenitu, a na zakończenie buzi i napisy końcowe. Konecki jest jednak mistrzem nie w wywracaniu konwencji na drugą stronę, ale w odtwarzaniu tego, co dotychczas się sprawdzało. Wprawdzie Całe szczęście działa jako wypadkowa znanych produkcji typu Nothing Hill czy Love Story, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Można przywołać po seansie zaledwie jedną scenę slapstickową oraz jedną, obligatoryjną postać stworzoną tylko w celach komediowych, w którą wciela się Joanna Liszowska.
Pierwszy plan, czyli Piotr Adamczyk oraz Roma Gąsiorowska, wciela się w swoje postacie z profesjonalnym zrozumieniem konwencji, nie przekraczając dotychczasowego emploi aktorskiego, ale też nie odwalając chałtury mającej na celu zainkasowanie kilku złotych za fuszerkę. Szczególnie sprawdza się Gąsiorowska, która ma do zagrania kilka scen kipiących od emocji, a jeśli „polizanie” jakiegoś zawodu należy uznać za obowiązek aktora, to widać, że przyłożyła się do przemiany fizycznej. Jej pewna siebie, ale też i ciepła instruktorka fitnessu jest kluczem do sedna tej poprawnej opowieści. Minusem jest natomiast niewykorzystanie motywu kaszubskiego, który u Koneckiego działa na zasadach bajeru geograficznego i językowego, lecz niewiele wnosi do historii, opowiadającej o warszawocentrycznej dziewczynie szołbiznesu wkraczającej do nieco szczerszej, a na pewno bardziej kolorowej krainy przymorskiej. Między ładnymi kadrami i doświadczonymi aktorami biega sobie Maksymilian Balcerowski, rezolutny dziecięcy aktor, którego twarz robi się coraz to bardziej znajoma.
To, czym jest Całe szczęście, idealnie obrazuje warstwa muzyczna. Ścieżka dźwiękowa Pawła Lucewicza to zarówno kompozycje będące esencją fabuły (wszak głównym bohaterem jest kompozytor), jak i muzyka, która podpowiada nam, jak mamy się czuć podczas danej sceny. Niby manipulatywna, ale zapadająca w pamięć. Nic wielkiego, ale widać, że twórcom zależało, aby muzyka była słyszalna przez większość seansu. Poprawnie – na każdym etapie tworzenia, we wszystkich warstwach narracji oraz rolach aktorskich. Gdyby więc potraktować obraz Koneckiego jako weekendówkę, swoistą kanapkę z dżemem do popijania ciepłym kakao, można by spędzić czas całkiem przyjemnie. Komedia romantyczna w pełnym tego słowa znaczeniu, ale bez wartościującego przymiotnika “polska”.