search
REKLAMA
Książka a film

Książka a film #12 – HOBBIT

Damian Halik

21 września 2017

REKLAMA

Wspomniane wątki różnie są komentowane przez fanów. Jedynie w przypadku Tauriel i towarzyszącego jej Legolasa większość jest zgodna co do ich zbyteczności. Pierwsi dwaj jegomoście, Radagast i Azog, służą atmosferze niebezpieczeństwa. Pierwszy z nich czynnie uczestniczy w wyprawie Gandalfa do Dol Guldur, gdzie zobaczyć możemy starcie Białej Rady z Czarnoksiężnikiem, o którym Tolkien ledwie napomknął. To jednak atmosfera zagrożenia musi popędzać bohaterów, którzy nie tylko spieszą do Ereboru, by odzyskać bogactwo, ale i stanowią przecież fragment większego świata. Jako że potyczka z Sauronem jest jedynie smaczkiem, gdyż wówczas nie był on jeszcze realnym zagrożeniem, musiał pojawić się także Azog Plugawy. W końcu co to za podróż, jeśli krasnoludów nikt by nie ścigał? Wszystko to zostało wkomponowane ze względu na to, że filmy rządzą się swoimi prawami. Ilość czasu poświęconego Azogowi mogłaby być zapewne nieco mniejsza, ale jego brak byłby odczuwalny w dynamice przedstawionych przez Jacksona zdarzeń. Warto mu jednak przyklasnąć za scenę pod koniec pierwszej części hobbiciej trylogii, w którą wkomponowano białego orka tak dobrze, że w gruncie rzeczy nie odniosła ona uszczerbku względem oryginału – po prostu oddział wspierający Wargów został zamieniony z goblinów na orków.

Hobbit: Niezwykła podróż był zdecydowanie najbliższy treściom książkowym, lecz im dalej w las…

W Pustkowiu Smauga zdecydowanie więcej czasu poświęcono Esgaroth, czyli Miastu nad Jeziorem. Jackson z ekipą zafundowali nam swego rodzaju intrygę polityczną, dodając między innymi niesympatycznego Alfrida (Ryan Gage), mającego stanowić karykaturalną odskocznię od dość ciężkiej tematyki, jaką wpleciono w prostą podróż trzynastu krasnoludów i ich kompana hobbita. Zapewne mogłoby go być mniej, podobnie jak wszystkich scen z Esgaroth, jednak idąc za książkowym oryginałem, chociażby Barda (Luke Evans) widzielibyśmy zaledwie przez moment, a bohaterowi, który zabija potwornego smoka, należy się chyba nieco szacunku? Stąd wizyta w jego domu i ukazanie dobroci strzelca wyborowego na tle pazernego władcy i jego prawej ręki, nadużywającego swej pozycji Alfrida.

O ile jednak wydarzenia z Miasta nad Jeziorem mają swój sens, wprowadzanie wątku miłosnego ma na celu wyłącznie sprostanie wymogom współczesnego kina co do budowania tego typu więzi nie tylko na ekranie, ale i wśród widzów. Nawet jeśli Tauriel (Evangeline Lilly) irytowała, a zakochany w niej Legolas (Orlando Bloom) wskoczył do obsady chyba tylko ze względu na sympatię reżysera do mającego gorszy okres w karierze aktora, więź emocjonalna została wytworzona. O ileż mocniej biją serca widzów, gdy miłości zagraża fizyczne niebezpieczeństwo, a kochające się osoby robią wszystko, by temu zaradzić? Nie popieram, tłumaczyć nie zamierzam, ale w jakimś stopniu rozumiem zagranie. Podobnie zresztą jak całe napięcie na linii krasnoludy–elfy, które na kartach powieści było znacznie mniejsze. To jednak także jest elementem budowania atmosfery, którą z bajeczki dla dzieci należało wynieść do poziomu znanego nam z poprzedniej trylogii.

Ostatnia część, Hobbit: Bitwa Pięciu Armii, wypadła na tle poprzednich dwóch części nieco słabiej. Mamy jednak kolejny przykład tego, jak skrótowo istotne wydarzenia traktował Tolkien. Tytułowa bitwa, jakże ważna dla całej historii, w powieści zajmuje naprawdę niewielki fragmencik. Film natomiast zaczynamy jak u Alfreda Hitchcocka, jednak rosnące od samego napięcie dość nieudolnie rozładowywane jest przez absurdalne momentami sceny. Nie przedłużając jednak, w moim przekonaniu wizja Jacksona broni się całkiem dobrze. Osoby, które naprawdę oczekiwały bajeczki, gdzie wszyscy są wesolutcy, miło spędzają wspólną podróż i co rusz żartują, a jedynie momentami napotykają problemy, chciałbym odesłać do którejś z poprzednich adaptacji, jednak byłaby to z mojej strony nad wyraz brutalna „zemsta”.

Dwunastominutowe The Hobbit Gene’a Deitcha z roku 1966 to pokrótce przedstawiona przez narratora historia, zobrazowana statycznymi ilustracjami „animowanymi” jedynie za pomocą poruszającej się nad nimi kamery, od czasu do czasu urozmaicanymi przy pomocy nakładania różnokolorowych filtrów. Ot, marzenie wszystkich, dla których ośmiogodzinny seans stanowi jakiś problem. Kolejne próby to zdecydowanie najbardziej (zaraz po adaptacjach Jacksona) znana animacja Hobbit z 197 roku7, stworzona przez Julesa Bassa i Arthura Rankina Juniora. Tu już bliżej do powieści Tolkiena – co jest zarówno zaletą, jak i wadą. Oddanie książkowych wydarzeń jest bardziej poprawne, lecz za sprawą wspomnianych już kilkukrotnie „skrótowców” brytyjskiego pisarza, brak tu głębi. Można za to w godzinę i siedemnaście minut przyswoić wiedzę na temat fabuły, a w kluczowym momencie obserwować wilkopodobnego Smauga. Dla miłośników egzotyki pozostają jeszcze dwie pozycje: radzieckie Skazochnoe puteshestvie mistera Bilbo Begginsa, Khobbita Vladimira Latysheva z 1985 roku oraz fiński serial Hobitit z 1993. Obie jednak wyglądają bardzo groteskowo.

Hobbit 1977

Wracając więc do bezkonkurencyjnej w swojej kategorii trylogii Jacksona, trzeba jasno powiedzieć: jako adaptacja powieści Hobbit, czyli tam i z powrotem wypada ona zaledwie nieźle. Oczekiwania wobec filmowców były olbrzymie, a poziom kolejnych części spadał z każdym rokiem. Może i nieco zbyt duży nacisk położono na postaci dokooptowane do tej historii, może dało się ograniczyć liczbę efektów generowanych komputerowo, ale na to już nic nie poradzimy. Niezła adaptacja, która nie ustrzegła się błędów. Jej wartość zwiększa się jednak, gdy trafia do widza świadomego, który nie chce rozliczać się z liczby stron przypadających na minutę filmu, ponieważ wie, że książka powstawała, gdy cała mitologia Śródziemia była jeszcze w powijakach, a liczne odniesienia do innych tekstów Tolkiena odbiera jako smaczek, a nie jako wadę.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA