Komedie, na których będziesz płakać… ZE WZRUSZENIA

Dobra komedia to taka, która rozśmieszy, lecz nie będzie to (tylko) pusty śmiech z tego, że ktoś się pośliznął na skórce od banana. Żart powinien nieść ze sobą głębszą refleksję, którą widzowie będą umieli wpasować w swoje prozaiczne życia, przeżywane sytuacje i postępowanie. Dlatego, wybierając filmy do tego zestawienia, kierowałem się tym, żeby miały w sobie mniej slapstickowości, a więcej życiowej prezentacji ludzkich emocji. Nie zabrakło jednak nawiązania do gatunku science fiction, bo Strażnicy Galaktyki zawsze stali gdzieś na pograniczu fantastyki, korzystając z komedii jako wsparcia dla osiągnięcia tego jedynego w swoim rodzaju klimatu, który we współczesnym SF tak rzadko gości. Niewątpliwie we wszystkich niżej wspomnianych produkcjach człowiek przedstawiany jest bez dramatycznego ponuractwa, lecz wielowątkowo, jako istota skłonna do refleksji, ale i śmiechu w sytuacjach pozornie do tego niepasujących. Można się więc i popłakać ze śmiechu i uronić wiele łez ze wzruszenia.
„Nietykalni”, 2011, reż. Olivier Nakache, Éric Toledano
W finale wszystkie poprzednie radości i wzruszenia fabułą tego filmu znajdują swoją kulminację, gdy sami naocznie możemy się przekonać, jak wyglądali prawdziwi Philippe i Driss. Philippe, bogaty tetraplegik przez swoją niepełnosprawność niebędący w stanie wykorzystać radości, którą dają posiadane pieniądze. Driss, nieco wykolejony, zbuntowany i biedny gość, któremu trzeba tylko dać szansę oraz nieco otwartości i wychowawczej refleksji, a będzie wspaniałym opiekunem i przyjacielem. Ich przygody z porozumieniem się są naprawdę poruszające i uczą, jak wszyscy „normalni” nieraz żyją w sferze niepełnosprawności społecznej dużo mocniej niż Philippe na wózku.
„500 dni miłości”, 2009, reż. Marc Webb
Bardzo nieklasyczne podejście do melodramatu, filmu obyczajowego oraz komedii romantycznej. Wszystko, co miało się stać, już się stało, a główny bohater spogląda na swój związek z perspektywy 500 dni, które we wzruszający sposób prezentują, jak od wielkiego uczucia ewoluował on w toksyczną relację. Marc Webb sprawnie odziera z pozytywnych cech wizerunek romantycznego chłopaka, któremu nie zależy na niczym innym, tylko na ukochanej dziewczynie, ale czy ta słodycz nie jest dla związku równocześnie piękna i śmiercionośna?
„Duża ryba”, 2003, reż. Tim Burton
Odchodzenie, ale w bardzo nieklasycznej, surrealistycznej interpretacji oraz droga głównego bohatera, pełna refleksji nad przemijaniem jego nieuniknionością i sobą w tym procesie – brzmi jak refleksje jakiegoś egzystencjalnego reżysera typu Bergman, ale to Burton. Bergman jednak w ukazywaniu życiowego mroku stronił od zbytniego sentymentalizmu, który powoduje wzruszenie. Burtonowi udało się zrobić film o wiele bardziej przystępny, który poprzez swoją tym razem wyważoną bajkowość i surrealistyczność porusza widzów głęboko, prowokując do namysłu nad własnymi relacjami rodzinnymi oraz perspektywą ich biologicznego końca.
„Samoloty, pociągi i samochody”, 1987, reż. John Hughes
Nikt nie powinien spędzać świąt sam, jakichkolwiek świąt. Samoloty, pociągi i samochody to film nieco prekursorski, o podróży pozornie nieznoszących się tak naprawdę samotnych ludzi. Jak się potem okazuje, ich skłócenie ze sobą nawzajem ma swoje źródło w skłóceniu ze światem. Jakiejś takiej najgłębszej niezgodzie na to, jak ludzie żyją – osobni. I taka refleksja pojawiła się już w 1987 roku, a jaką można sformułować dzisiaj? Nie tyle pewnie gorszą, ile mniej rokująca na szczęśliwy finał, bo ludzie już się bardziej zadzierzgnęli w swoich wirtualnych pieczarach.
„Dzień Świstaka”, 1993, reż. Harold Ramis
Dzisiaj ten film jest już ikoną komedii, wykorzystującą temat uwięzienia bohatera w powtarzającym się setki, a może nawet tysiące razy dniu. W czasie akcji filmu Phil (Bill Murray) powtarza ten sam dzień 2. lutego dokładnie 34 razy, ale tak naprawdę w pętli czasowej spędził prawdopodobnie około 33 lat. Wydaje się to nie do przetrwania dla ludzkiego umysłu, ale tak naprawdę już na przestrzeni tych 34 powtórzeń, zaprezentowanych w fabule, początkowa dowcipność sytuacji wkrótce przeradza się w osobisty dramat głównego bohatera, wiele razy wzruszający, dający do myślenia widzom, co mogą i powinni zrobić ze swoim życiem. Jest taka scena z bezdomnym, której nieuniknioność głęboko dotyka nie tylko bohatera, ale i widzów. Wszystko, co Phil może dla niego zrobić, to dam mu na chwilę szansę, żeby usiadł w ciepłym miejscu, zjadł coś, nie czuł się samotny. Resztę musi zabrać śmierć, a potem jeszcze raz i jeszcze raz.
„Klaus”, 2019, reż. Sergio Pablos
Zaparło mi dech, gdy po raz pierwszy ten film obejrzałem. Nie spodziewałem się, że tematykę świąteczną można potraktować tak z jednej strony neutralnie, a jednak magicznie, wzruszająco i pozytywnie. Klaus jest historią pochodzenia Mikołaja z punktu widzenia kogoś, kto nigdy prawdziwego życia nie znał, lecz musiał się z nim boleśnie zmierzyć – listonosza. Zostaje on za karę zmuszony do pracy na poczcie w ramach niewielkiej, lecz bardzo skłóconej społeczności, która od dawna jest w stanie wojny i paradoksalnie nikt już nie wysyła tam do siebie listów. Spotyka niejakiego Klausa, samotnika z mroczną przeszłością, który umie robić zabawki. Wykorzystuje go więc najpierw tylko w swoim interesie, a potem przeradza się to w coś, co wzruszająco zaczyna na nowo odtwarzać wspólnotę w tym podzielonym miasteczku.
„Forrest Gump”, 1994, reż. Robert Zemeckis
Wszystko, co przeżył Forrest, jest tak nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe, że trudno się jego historią nie wzruszać. Jest jednak w tym znakomitym filmie jeszcze bardziej poruszająca opowieść, skryta za bez przerwy zdziwioną światem twarzą głównego bohatera – historia Jenny Curran. Jest ona rozdzierająca, bo Jenny, chociaż wyrządzała Forrestowi wiele przykrości, z racji swoich doświadczeń nie mogła inaczej. Musiała przeżyć swój czas, popełniając takie, a nie inne błędy, nim dała Forrestowi coś, na co czekał, mniej lub bardziej świadomie, całe życie – syna. Jest taka wzruszająca scena, w której Forrest dowiaduje się, że go ma, i jest przerażony, bo bardzo boi się, że jego dziecko będzie takie jak on, czyli „głupie”.
„Coco”, 2017, reż. Lee Unkrich, Adrian Molina
Wzruszeń z pewnością będzie przy tym seansie mnóstwo. Zaczną się już na początku, kiedy uświadomimy sobie, w jakiej sytuacji znalazł się Miguel, który jako dziecko tak bardzo kocha muzykę, lecz dorośli zabraniają mu mieć z nią cokolwiek wspólnego. Trzeba dopiero podróży w zaświaty, żeby przełamać to tabu. I tak jest niekiedy w realnym życiu, że w wielu rodzinach, żeby coś się zmieniło, złamało, ktoś zaczął mówić, uwalniać się z wieloletniego mentalnego więzienia, musi się stać coś radykalnego, granicznego.
„Przyjaciel do końca świata”, 2012, reż. Lorene Scafaria
Wśród rozlicznych tytułów filmowych prezentujących nam, w jaki sposób ludzki gatunek zakończy swoje istnienie na Ziemi, rzadko zdarza się film obyczajowy i komediowy zarazem, którego jedynie tłem byłaby totalna zagłada naszej planety. Przyjaciel do końca świata znalazł tę niszę, żeby złączyć katastrofizm, i to niezbyt wyszukany, z opowieścią o przyjaźni, a nawet miłości, która najbardziej wzrusza właśnie w tej perspektywie, że się zbyt szybko skończy, chociaż skończyć i tak by się musiała, lecz może na innych zasadach.
„Strażnicy Galaktyki: Volume 3”, 2023, reż. James Gunn
Bez wątpienia jest to jedna z najlepszych komedii XXI wieku spośród filmów science fiction. Zdecydowało o tym wiele czynników – w tym świetnie napisane postaci, dobre dialogi, świetny montaż oraz warsztat i zaangażowanie aktorów. Trudno jednak było oczekiwać, że seria będzie ciągnięta w nieskończoność, bo straciłaby swój urok i moc rozśmieszania. Trylogia okazała się optymalną formą. Historia Rocketa okazała się zaś jednym z najbardziej przejmujących, ale i mądrze napisanych pod względem emocji wątków w całym MCU.