Dobra komedia to taka, która rozśmieszy, lecz nie będzie to (tylko) pusty śmiech z tego, że ktoś się pośliznął na skórce od banana. Żart powinien nieść ze sobą głębszą refleksję, którą widzowie będą umieli wpasować w swoje prozaiczne życia, przeżywane sytuacje i postępowanie. Dlatego, wybierając filmy do tego zestawienia, kierowałem się tym, żeby miały w sobie mniej slapstickowości, a więcej życiowej prezentacji ludzkich emocji. Nie zabrakło jednak nawiązania do gatunku science fiction, bo Strażnicy Galaktyki zawsze stali gdzieś na pograniczu fantastyki, korzystając z komedii jako wsparcia dla osiągnięcia tego jedynego w swoim rodzaju klimatu, który we współczesnym SF tak rzadko gości. Niewątpliwie we wszystkich niżej wspomnianych produkcjach człowiek przedstawiany jest bez dramatycznego ponuractwa, lecz wielowątkowo, jako istota skłonna do refleksji, ale i śmiechu w sytuacjach pozornie do tego niepasujących. Można się więc i popłakać ze śmiechu i uronić wiele łez ze wzruszenia.
W finale wszystkie poprzednie radości i wzruszenia fabułą tego filmu znajdują swoją kulminację, gdy sami naocznie możemy się przekonać, jak wyglądali prawdziwi Philippe i Driss. Philippe, bogaty tetraplegik przez swoją niepełnosprawność niebędący w stanie wykorzystać radości, którą dają posiadane pieniądze. Driss, nieco wykolejony, zbuntowany i biedny gość, któremu trzeba tylko dać szansę oraz nieco otwartości i wychowawczej refleksji, a będzie wspaniałym opiekunem i przyjacielem. Ich przygody z porozumieniem się są naprawdę poruszające i uczą, jak wszyscy „normalni” nieraz żyją w sferze niepełnosprawności społecznej dużo mocniej niż Philippe na wózku.
Bardzo nieklasyczne podejście do melodramatu, filmu obyczajowego oraz komedii romantycznej. Wszystko, co miało się stać, już się stało, a główny bohater spogląda na swój związek z perspektywy 500 dni, które we wzruszający sposób prezentują, jak od wielkiego uczucia ewoluował on w toksyczną relację. Marc Webb sprawnie odziera z pozytywnych cech wizerunek romantycznego chłopaka, któremu nie zależy na niczym innym, tylko na ukochanej dziewczynie, ale czy ta słodycz nie jest dla związku równocześnie piękna i śmiercionośna?
Odchodzenie, ale w bardzo nieklasycznej, surrealistycznej interpretacji oraz droga głównego bohatera, pełna refleksji nad przemijaniem jego nieuniknionością i sobą w tym procesie – brzmi jak refleksje jakiegoś egzystencjalnego reżysera typu Bergman, ale to Burton. Bergman jednak w ukazywaniu życiowego mroku stronił od zbytniego sentymentalizmu, który powoduje wzruszenie. Burtonowi udało się zrobić film o wiele bardziej przystępny, który poprzez swoją tym razem wyważoną bajkowość i surrealistyczność porusza widzów głęboko, prowokując do namysłu nad własnymi relacjami rodzinnymi oraz perspektywą ich biologicznego końca.
Nikt nie powinien spędzać świąt sam, jakichkolwiek świąt. Samoloty, pociągi i samochody to film nieco prekursorski, o podróży pozornie nieznoszących się tak naprawdę samotnych ludzi. Jak się potem okazuje, ich skłócenie ze sobą nawzajem ma swoje źródło w skłóceniu ze światem. Jakiejś takiej najgłębszej niezgodzie na to, jak ludzie żyją – osobni. I taka refleksja pojawiła się już w 1987 roku, a jaką można sformułować dzisiaj? Nie tyle pewnie gorszą, ile mniej rokująca na szczęśliwy finał, bo ludzie już się bardziej zadzierzgnęli w swoich wirtualnych pieczarach.
Dzisiaj ten film jest już ikoną komedii, wykorzystującą temat uwięzienia bohatera w powtarzającym się setki, a może nawet tysiące razy dniu. W czasie akcji filmu Phil (Bill Murray) powtarza ten sam dzień 2. lutego dokładnie 34 razy, ale tak naprawdę w pętli czasowej spędził prawdopodobnie około 33 lat. Wydaje się to nie do przetrwania dla ludzkiego umysłu, ale tak naprawdę już na przestrzeni tych 34 powtórzeń, zaprezentowanych w fabule, początkowa dowcipność sytuacji wkrótce przeradza się w osobisty dramat głównego bohatera, wiele razy wzruszający, dający do myślenia widzom, co mogą i powinni zrobić ze swoim życiem. Jest taka scena z bezdomnym, której nieuniknioność głęboko dotyka nie tylko bohatera, ale i widzów. Wszystko, co Phil może dla niego zrobić, to dam mu na chwilę szansę, żeby usiadł w ciepłym miejscu, zjadł coś, nie czuł się samotny. Resztę musi zabrać śmierć, a potem jeszcze raz i jeszcze raz.
Zaparło mi dech, gdy po raz pierwszy ten film obejrzałem. Nie spodziewałem się, że tematykę świąteczną można potraktować tak z jednej strony neutralnie, a jednak magicznie, wzruszająco i pozytywnie. Klaus jest historią pochodzenia Mikołaja z punktu widzenia kogoś, kto nigdy prawdziwego życia nie znał, lecz musiał się z nim boleśnie zmierzyć – listonosza. Zostaje on za karę zmuszony do pracy na poczcie w ramach niewielkiej, lecz bardzo skłóconej społeczności, która od dawna jest w stanie wojny i paradoksalnie nikt już nie wysyła tam do siebie listów. Spotyka niejakiego Klausa, samotnika z mroczną przeszłością, który umie robić zabawki. Wykorzystuje go więc najpierw tylko w swoim interesie, a potem przeradza się to w coś, co wzruszająco zaczyna na nowo odtwarzać wspólnotę w tym podzielonym miasteczku.
Wszystko, co przeżył Forrest, jest tak nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe, że trudno się jego historią nie wzruszać. Jest jednak w tym znakomitym filmie jeszcze bardziej poruszająca opowieść, skryta za bez przerwy zdziwioną światem twarzą głównego bohatera – historia Jenny Curran. Jest ona rozdzierająca, bo Jenny, chociaż wyrządzała Forrestowi wiele przykrości, z racji swoich doświadczeń nie mogła inaczej. Musiała przeżyć swój czas, popełniając takie, a nie inne błędy, nim dała Forrestowi coś, na co czekał, mniej lub bardziej świadomie, całe życie – syna. Jest taka wzruszająca scena, w której Forrest dowiaduje się, że go ma, i jest przerażony, bo bardzo boi się, że jego dziecko będzie takie jak on, czyli „głupie”.
Wzruszeń z pewnością będzie przy tym seansie mnóstwo. Zaczną się już na początku, kiedy uświadomimy sobie, w jakiej sytuacji znalazł się Miguel, który jako dziecko tak bardzo kocha muzykę, lecz dorośli zabraniają mu mieć z nią cokolwiek wspólnego. Trzeba dopiero podróży w zaświaty, żeby przełamać to tabu. I tak jest niekiedy w realnym życiu, że w wielu rodzinach, żeby coś się zmieniło, złamało, ktoś zaczął mówić, uwalniać się z wieloletniego mentalnego więzienia, musi się stać coś radykalnego, granicznego.
Wśród rozlicznych tytułów filmowych prezentujących nam, w jaki sposób ludzki gatunek zakończy swoje istnienie na Ziemi, rzadko zdarza się film obyczajowy i komediowy zarazem, którego jedynie tłem byłaby totalna zagłada naszej planety. Przyjaciel do końca świata znalazł tę niszę, żeby złączyć katastrofizm, i to niezbyt wyszukany, z opowieścią o przyjaźni, a nawet miłości, która najbardziej wzrusza właśnie w tej perspektywie, że się zbyt szybko skończy, chociaż skończyć i tak by się musiała, lecz może na innych zasadach.
Bez wątpienia jest to jedna z najlepszych komedii XXI wieku spośród filmów science fiction. Zdecydowało o tym wiele czynników – w tym świetnie napisane postaci, dobre dialogi, świetny montaż oraz warsztat i zaangażowanie aktorów. Trudno jednak było oczekiwać, że seria będzie ciągnięta w nieskończoność, bo straciłaby swój urok i moc rozśmieszania. Trylogia okazała się optymalną formą. Historia Rocketa okazała się zaś jednym z najbardziej przejmujących, ale i mądrze napisanych pod względem emocji wątków w całym MCU.