KLESZCZ – SEZON 2. Gdy zabawa kiczem przemienia się w autoparodię
Dzięki platformie Amazon Prime widzowie już po raz drugi mogą śledzić losy niezniszczalnego Kleszcza i niezdarnego Artura, samozwańczych bohaterów walczących o zaprowadzenie porządku w mieście atakowanym przez kolejnych złoczyńców. Czy w dobie wielomilionowych superbohaterskich produkcji jest jeszcze miejsce dla skromnych i niewiele kosztujących opowieści o herosach? Być może tak, ale na pewno nie w takim wydaniu.
Dawno, dawno temu w ramówce Fox Kids pojawił się animowany serial Kleszcz, oferujący psychodeliczną historię pełną cudacznych osobowości. W tłumie postaci o twarzy krzesła, jeżozwierzy, ludzi-pocisków czy dziwaków przypominających masło tytułowy heros wydawał się kimś najnormalniejszym. Warto po latach wrócić do tej kreskówki, bo umysł dziecka nie mógł w przeszłości wychwycić ostrza satyry wymierzonego w superbohaterskie schematy, jak również nie widział paranoicznego stanu, w jakim znajdował się Artur. Sama forma animacji może pozostawiała wiele do życzenia, lecz fabularna niejednoznaczność nawet teraz zaskakuje. Gdy spojrzy się na kreskówkowego Kleszcza pod innym kątem, to przecież od razu na plan pierwszy wysuwa się przerażająco smutna opowieść o poczuciu zagubienia i potrzebie identyfikacji z kimś wspaniałym, wzorem cnót, dzięki któremu możliwe jest funkcjonowanie w trudnym świecie.
Aktorska wersja, również zaplanowana przez twórcę Bena Edlunda, to nie pierwsze telewizyjne podejście do adaptacji komiksu o Kleszczu, ale że za projektem tym razem stanął streamingowy gigant, to oczekiwania znacząco wzrosły. Pierwszy sezon został przyjęty z umiarkowanym optymizmem, chociaż nie brakowało głosów, że historia za bardzo ślizga się po powierzchni, a scenarzyści zbyt dosłownie tłumaczą pewne niejasności związane z motywacją bohaterów czy ich stanem psychicznym. Bez wątpienia brakowało polotu, walka protagonistów ze złowieszczym Terrorem męcząco rozciągnęła się na dwanaście odcinków, a świadoma gra kiczem zamieniła się w niezaplanowaną tandetę.
W drugim sezonie Kleszcza po raz kolejny postawiono na te same elementy, z których składała się pierwsza odsłona. Wprawdzie Artur już czuje powołanie do walki ze złem i przestały go dręczyć egzystencjalne rozterki, ale traci przy tym niefrasobliwy urok, jakim odznaczał się we wcześniejszych odcinkach. Tytułowy bohater jest oczywiście taki sam, dobroduszny i potężny, wiernie chodzi za przyjacielem i jest gotowy na poświęcenie życia w imię łączącej ich relacji. Być może los sprawdzi jego deklaracje, gdy na horyzoncie pojawi się aż trzech przeciwników pragnących przejąć kontrolę nad miastem. Będą to poszukująca swojego miejsca współpracowniczka antagonisty z pierwszego sezonu, napadający na banki Homarkules (tak, to homar o nadludzkiej sile) oraz tajemniczy Hrabia, do którego upodobań należy robienie mebli z ludzi.
Od samego początku Kleszcz miał być serialem przedstawiającym herosów w krzywym zwierciadle. W końcu czy można poważnie traktować naładowanych testosteronem facetów biegających po mieście w pstrokatych strojach? Z tego względu twórcy umiejscowili fabułę serialu na styku powagi i zgrywy, swobodnie przeplatając ważne momenty dotyczące poszukiwania własnej tożsamości przez Artura z coachingowymi tyradami Kleszcza. To z ust mężczyzny ubranego w niebieski strój pada najwięcej słów o roli przeznaczenia w ludzkim życiu, walce o wolność, jak również innego rodzaju sucharów, które tylko momentami wywołują uśmiech na twarzy. Dialogi zostały bowiem tak źle napisane, że z biegiem czasu żarciki bohatera wprowadzają tylko poczucie zażenowania. Również sama intryga nie zostaje zawiązana w sposób spektakularny. Wprawdzie na przestrzeni kolejnych odcinków czeka na widzów kilka niespodzianek, ale są one wcześniej tak wyraźnie zasygnalizowane, że stosunkowo szybko można się domyślić, komu tak naprawdę można ufać, a kto tylko nosi maskę, pod którą skrywa prawdziwe, zdegenerowane oblicze.
To dosyć częsta przypadłość, że nieumiejętne wykorzystywanie kiczu prowadzi do autoparodii, czego propozycja Amazona jest najlepszym przykładem. Jako że pomysły na wyśmiewanie bizantyjskich produkcji Marvela czy DC skończyły się bardzo szybko, to trudno w zasadzie orzec, dlaczego i dla kogo powstał ten serial. Efekty specjalne nie przyciągną żądnej wrażeń widowni, humor nie zachęci fanów komedii, a sama formuła nie będzie atrakcyjna dla najmłodszych widzów. Wydaje się, że to dzieło powstało głównie z myślą o miłośnikach tego konkretnego komiksu, potrafiących w przypływie nostalgii przymknąć oko na wszelkie niedoskonałości.
I tak dziesięć odcinków drugiego sezonu mija szybko i bezboleśnie, jedynie w krótkich momentach zaskakując rozwiązaniami fabularnymi. W zasadzie słowa uznania należą się głównie Peterowi Serafinowiczowi oraz Griffinowi Newmanowi, grającym, odpowiednio, role Kleszcza i Artura. Tylko łącząca ich więź, umiejętność stworzenia charakterystycznej postaci oraz chęć gry na partnera sprawiają, że serial broni się przed całkowitym upadkiem. Reszta aktorów ma zazwyczaj za mało czasu lub wtłoczona jest w jednowymiarowe, oczywiste schematy, by można było wymagać od nich więcej.
Wielka szkoda, że po raz kolejny nie powiodła się dekonstrukcja superbohaterskiej konwencji. Po ledwie dobrym Shazamie! przyszła pora na gorszego Kleszcza, którego perypetie na pewno nie przenicują archetypu współczesnego herosa. Pozostanie jedynie poczucie rozczarowania, a przede wszystkim potrzeba ponownego powrotu do animowanej serii o tej samej postaci. To właśnie tam będzie można odnaleźć szczery humor i potrzebę eksperymentowania, których w serialu Amazona ewidentnie zabrakło.