Jest to tytuł legendarny w ramach tzw. komedii o jedzeniu. W gatunek lekkich filmów obyczajowych również można go wpisać. Louis de Funès stworzył w nim pamiętny dla całej jego kariery duet z przedwcześnie i tragicznie zmarłym Michelem Coluccim (Coluche), komikiem, aktorem i performatorem politycznym, który, kto wie, czy gdyby się nie wycofał z kampanii, nie miałby szansy na zostanie nowym prezydentem Francji. Wracając do de Funèsa, rola Charlesa Duchemina, znawcy smaku, równocześnie despoty z wyższych sfer, ale o dość dobrym sercu, została skrojona wybitnie pod charakter naszego solenizanta. Wszystkie te nagłe ruchy, nerwowość, poprzez którą pokazuje, że rządzi, że wie, oraz charakterystyczna modulacja głosem, decydują, że nikt inny nie mógłby go w roli Duchemina zastąpić. A poza tym sensacyjnie napisany scenariusz, oparty na jakże aktualnej dzisiaj wojnie między fast foodem a zdrowo przyrządzanym jedzeniem, wciąga każdego, kto chce komediowej rozrywki z klasą nadającą się dla widza w każdym wieku i niezależnie od filmowych zainteresowań.
Ta postać zawsze przypominała mi kaprala z serii Kajko i Kokosz. Zawzięta do granic rozsądku, zazdrosna, żądna kariery i poklasku, lubiąca wszystkich, którzy mają skłonność do podlizywania się jej, despotyczna, często niezdarna, wykorzystująca mundur do osiągania swoich osobistych celów, a jednak pomimo tych wszystkich wad, dowcipna, umiejąca skupić na sobie uwagę widza oraz stać się dla niego głównym, jakże pozytywnym, bohaterem. Taki jest Ludovic Cruchot, żandarm z urokliwego miasteczka St. Tropez. Nakręcono całą serię przygód Cruchota i jego podwładnych oraz charakterystycznego szefa, którego zagrał Michel Galabru. W duecie z nim Louis de Funès stał się jeszcze bardziej charakterystyczny, czasem przejaskrawiony, ale i nietuzinkowo śmieszny. Jest jeszcze jedna rola, która zasługuje na docenienie w całej serii, chociaż nie pojawia się w pierwszej części – Claude Gensac odtwarzająca żonę Crichota, Joséphę. Ich dowcipne małżeńskie zmagania dopełniają komediową atmosferę cyklu.
Wyśmianie nazistów powinno być dla Gérarda Oury’ego życiowym obowiązkiem. Załatwił ich śmiechem. Oswoił swoją historię z II wojny światowej, przedstawiając Niemców jako półinteligentnych gamoni. Pomogli mu w tym Bourvil i Louis de Funès. Co ważne, w gatunek komedii reżyser poszedł dzięki temu drugiemu, w Wielkiej włóczędze wykwintnemu dyrygentowi, który na swoim punkcie jest nieco przewrażliwiony. Pamiętna scena, kiedy Stanislas Lefort dźga swoją perukę, a ukłucia czuje na głowie, jest wybitnie satyrycznym tego przykładem. Wielka włóczęga znalazła się w tym zestawieniu nie tylko ze względu na emblematyczną dla de Funèsa rolę z wszystkimi charakterystycznymi gagami, których używał w przeróżnych charakterologicznych konfiguracjach, ale też ze względu na mój sentyment. Był to pierwszy film na video, który obejrzałem na magnetowidzie firmy Sharp z możliwością nagrywania programowalnego w tygodniowym harmonogramie. Przecież to był cud techniki.