Kiepskie filmy SCIENCE FICTION, które mimo wszystko WARTO obejrzeć
Niestety dla wielu produkcji z gatunku SF o jakości takich filmów decyduje nie tylko historia i opracowanie jej dramatyczne, lecz również biegłość w rzemiośle efektów specjalnych, montażu, a nawet już dzisiaj stylistyka. Nie wystarczy okrasić film mnóstwem dobrych smaczków wizualnych z CGI, ale trzeba nadać im jeszcze styl, którym widzowie się nie zdążyli znudzić. Z kinem science fiction jest tak, że często scenariusze są niestety lepsze niż ich filmowe opakowania, stąd warto oglądać nawet słabsze tytuły, ciesząc nie tyle oko, ile umysł naprawdę wartymi zapamiętania historiami. Szkoda tylko, że z rzadka ktoś decyduje się na ich remaki. Bardziej popularne jest kręcenie nowych wersji filmów, które zostały już sprawdzone u publiczności.
„Sześć” (2004), reż. Kevin Downes
Początkowe, niemal klasyczne odwołanie do Hitlera, a także kilka patetycznych cytatów m.in. z Lenina i Piłata. Taki początek jeszcze nie tworzy klimatu i w tej produkcji jest zupełnie zbędny, zwłaszcza w kontekście kolejnej sceny z wolno przesuwającą się kamerą po twarzach zwykłych ludzi, którzy mają symbolizować zdominowane przez dyktaturę społeczeństwo. Sześć to film z gatunku social science fiction praktycznie nieznany. Na FW dorobił się zaledwie 95 ocen. Przychodzą jednak czasy, w których powinno się wracać do niektórych tytułów ze względu na treść. A poza tym warto dowiedzieć się, jak kiedyś grał i wyglądał Jeffrey Dean Morgan.
„Kosmiczny grzech” (2021), reż. Edward Drake
Rok 2524, czyli sporo lat od dzisiaj, a broń palna nadal w użyciu, podobnie jak samochody całkiem podobne do naszych. 500 lat, a nic się nie zmieniło. Po więcej niedorzeczności zapraszam na seans. Naprawdę warto, a Bruce Willis powinien być dodatkową rekomendacją. Paradoksalnie z jego rolą nie jest tak źle. To, czego filmowi najbardziej brakuje, to logika. Sama zaś akcja i twardy charakter Willisa tworzą atmosferę. Jest nawet twist, może nie najbardziej wysokich lotów, ale jednak. Pytania w stylu: czym skuszono Bruce’a Willisa do zagrania w tym gniocie, są więc nieco przesadzone.
„Nukie” (1987), reż. Sias Odendaal, Michael Pakleppa
Zastanawiam się, komu ten film polecić. Dzieciom, ale te w dobie tabletów z ekranami 4K i zaawansowanego CGI w produkcjach Marvela mogą być nieco zdziwione tym, jak wyglądają kosmici w Nukiem. Sentymentalnym dorosłym, ale ci z kolei pamiętają postać E.T., która jak na swoje czasy broniła się wizualnie, poza tym Steven Spielberg zawsze potrafił w kinie stworzyć niepowtarzalny klimat. Dla kogo jest więc Nukie? Dla miłośników Afryki? Produkcja jest niewątpliwie bardzo kiepska. Scenariuszowo również się nie broni. Dlaczego więc warto ją obejrzeć? Przede wszystkim dla poszerzenia wiedzy o kinie science fiction i postaciach kosmitów w nim się pojawiających. Nukie to film, który powinien być traktowany jako ciekawostka.
„Przenicowany świat” (2008), reż. Fedor Bondarchuk
Rosyjska fantastyka rzadko gości na naszych ekranach. Kiedyś pojawiała się sporadycznie, dzisiaj jest z oczywistych względów jeszcze gorzej. Koledzy zza Buga zawsze jednak mieli sporo do powiedzenia w literaturze SF, a i w filmie próbowali, czasem z niezłym skutkiem. Przenicowany świat jest adaptacją książki Arkadija Strugackiego. Film cierpi na najczęściej występujące bolączki kina science fiction, czyli bardzo mało intuicyjny montaż i braki techniczne w realizacji efektów specjalnych. Jest raczej kiepsko, a Vasili Stepanov, aktor grający główną rolę, chyba zapomniał, że film to nie wybieg dla modeli. Niemniej, jeśli się kocha science fiction oraz zna się literaturę rosyjską w tym gatunku, warto mieć odniesienie, jak Rosjanie potrafili lub nie potrafili, jej zekranizować.
„Śmierć z kosmosu” (1980), reż. Fred Olen Ray
Przyznaję, że widziałem ten film dwa razy. Niektórzy pewnie będą zdziwieni, że wytrzymałem do końca seansu nawet raz, bo może być to wyzwanie. Śmierć z kosmosu jest komedią, horrorem zombie i kinem nieco fantastyczno-naukowym w jednym. Za reżyserię odpowiadał naprawdę płodny artysta – Fred Olen Ray, specjalista od roznegliżowanych kobiet-piranii i innych dziwów dystrybuowanych na kasetach VHS i płytach DVD. W kinie jego twórczości raczej nie zobaczymy, chyba że na specjalnych pokazach. Śmierć z kosmosu to zjawisko warte uwagi, surrealistyczna komedia ukazująca świat kosmicznych zombie z nieco innej perspektywy niż „poważne” filmy spod znaku George’a A. Romero. W jednej ze scen spotkamy nawet reżysera, a potem w towarzystwie będziemy mogli zabłysnąć, że widzieliśmy naprawdę ciekawy, nakręcony z przymrużeniem oka, komediohorror science fiction o trupach zasilanych energią meteorytu. Może ktoś się skusi, żeby obejrzeć?