search
REKLAMA
Zestawienie

KAPITALNE FILMY, które TRUDNO komukolwiek POLECIĆ

Tomasz Raczkowski

28 lutego 2019

REKLAMA

Twarze

Poza tym, że był aktorem, który stworzył w swojej karierze wiele pamiętnych ról, znany m.in. z Dziecka Rosemary czy Parszywej dwunastki John Cassavetes to także – a może przede wszystkim – jeden z mistrzów amerykańskiego kina niezależnego i awangardowego. Twarze, jego trzeci pełnometrażowy film, to jedno z największych osiągnięć artystycznych Cassavetesa, które w 1969 roku przyniosło mu nominację do Oscara za scenariusz. Jednak choć mówimy o dziele wybitnym i owianym legendą, jest to też film bardzo trudny i dla wielu zapewne niestrawny. Ten przeszło dwugodzinny (znane są różne wersje montażowe Twarzy, a ta uważana za podstawową trwa 130 minut) obraz oparty jest na złożonych dialogach rozplanowanych zasadniczo na dwie grupy bohaterów i zamyka się w ledwie kilku sekwencjach. Oznacza to, że akcja Twarzy jest bardzo skromna, a Cassavetes koncentruje się na przeciągających się, nie do końca zawsze jasnych dla widza konwersacjach, z których wyłaniają się tytułowe twarze poszczególnych bohaterów. Efekt jest frapujący, ale może również znużyć, bo w tym przypadku zarys filmu – czarno-biały obraz z wyjątkowo długimi ujęciami pełnymi zbliżeń, w którym grupki ludzi przez ponad dwie godziny rozmawiają o sobie – dokładnie odpowiada temu, co Twarze nam oferują. Jest to oczywiście opowieść, w której można się rozsmakować, a przy odpowiednim odbiorze dzieło Cassavetesa okazuje się nad wyraz dojmujące, jednak jego antyfabularność i ascetyzm narracyjny raczej skutecznie bronią je przed zbyt licznymi ciekawskimi, zwłaszcza jeśli słyszą oni zachwyty nad psychologiczną głębią długich zbliżeń na twarze aktorów.

The Limits of Control

Kolejny film z grupy tych, których sama fabuła nastręcza trudności w mówieniu o nim, uniemożliwiając w zasadzie przedstawienie go w kategorii atrakcji. Bo nawet w filmografii Jima Jarmuscha, który, umówmy się, nigdy nie słynął ze spektakularnych narracji, The Limits of Control wyróżnia się jako „ten film, w którym nic się nie dzieje”. Fabuły właściwie nie można opisać inaczej niż tak: płatny zabójca otrzymuje zlecenie i przez cały film snuje się po Hiszpanii (podobno), przygotowując się do jego wykonania. Niemal dwie godziny filmu wypełnia kamienna twarz Isaacha de Bankolégo prowadzącego oszczędne konwersacje z barwną galerią drugoplanowych postaci – konwersacje, które z głównym wątkiem niekiedy nie wiążą się wcale. Ambientowe tempo filmu i audiowizualna kreacyjność to elementy, które dostarczają znakomitego materiału do recenzji, ale ze zwięzłą i skuteczną rekomendacją jest już gorzej. Zresztą The Limits of Control nie należy chyba w ogóle do filmów, które powinno się szczególnie entuzjastycznie polecać – jakkolwiek pretensjonalnie to zabrzmi, to ten, kto ma zostać oczarowany filmem Jarmuscha, prędzej czy później na niego trafi lub zostanie do niego skierowany okrężną drogą. W innym wypadku chyba najlepiej przyjąć strategię bezimiennego bohatera filmu i nie szarżować z zachwalaniem obrazu oraz namawianiem do zapoznania się z nim.

Szalony Piotruś

Jeden z mistrzów Francuskiej Nowej Fali, Jean-Luc Godard, to bodaj jeden z najaktywniejszych twórców w historii kina. Od lat 50. słynny reżyser nakręcił ponad sto filmów, z których wiele zapisało się w dziejach kinematografii jako dzieła przełomowe. Bezkompromisowy Godard to jednak twórca zarówno genialny, jak i w przekroju swojej twórczości bardzo nierówny – w jego filmografii obok filmów wybitnych łatwo znaleźć obrazy nieudane, zwłaszcza jeśli spojrzymy na dokonania Francuza po rewolucyjnym roku 1968, w jego twórczości właściwie zamykającym złote lata 60. Ale i u szczytu swej artystycznej formy Godard był reżyserem niełatwym, wyróżniającym się dość hermetycznym językiem i mało przystępną ekstrawagancją. Nie wszystkie jego arcydzieła to filmy atrakcyjne czy nawet powszechnie uwielbiane. Przykładem może być Szalony Piotruś z roku 1965, opowieść o parze kochanków uciekających przed burżuazyjnym marazmem na południe Francji. Film faktycznie pełen jest szaleństw, począwszy od absurdalnej momentami fabuły, przez formalne zabawy Godarda z obrazem i narracją, na ideologiczno-filozoficznej woltyżerce skończywszy. Niektórych – w tym mnie – z pewnością ten wykwit Godardowskiej ekspresji zachwyci. Jednak nawet tych miłośników filmu, którzy sympatią darzą pionierskie Do utraty tchu czy dystopijne Alphaville, ekstrawagancki odlot Szalonego Piotrusia może odrzucić jako zbyt wsobny i przekombinowany. I umówmy się – nieprzekonanych do Godarda czy Nowej Fali w ogóle raczej trudno namówić do sięgnięcia po ten akurat film, sprawiający na pierwszy rzut oka wrażenie kinofilskiej ciekawostki.

Syn Szawła

SonofSaulCannes

Są filmy, do których pomimo ich niewątpliwej jakości naprawdę trudno powrócić. Jednym z takich obrazów jest Syn Szawła, wstrząsające i brutalnie intensywne dzieło László Nemesa opowiadające o piekle nazistowskich obozów koncentracyjnych za pośrednictwem historii służącego w Sonderkommando Żyda, tytułowego Szawła. To film rewelacyjny, w którym surowy realizm i bezpośredniość łączą się z humanistyczną wrażliwością i wyrafinowaną warstwą psychologiczną. Całość Syna Szawła składa się na wirtuozerską przypowieść o zagładzie człowieczeństwa w nieludzkiej machinie zła, szokującą, ale i skłaniającą do myślenia. Jednak doświadczenie, jakim jest seans tego filmu, to przede wszystkim porażające zanurzenie się w okrutnej, zdegenerowanej rzeczywistości obozu zagłady. Takiego przeżycia, niezależnie od poziomu filmowego rzemiosła i artystycznej wartości, nie da się z czystym sumieniem polecić rodzinie, przyjaciołom czy znajomym – a przynajmniej nie bez zastrzeżenia. Nie znaczy to, że nie jest to film wart zobaczenia, wręcz przeciwnie. Ale raczej nie z bezpośredniego polecenia.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA