Już 25 lat MICHAEL BAY ratuje świat. Filmografia MISTRZA DESTRUKCJI na równi pochyłej
SZTANGA I CASH (2013) 4/10
Gdy kilka lat temu obejrzałem Sztangę i cash (swoją drogą brawa za zabawne i jednocześnie bardzo trafne polskie tłumaczenie tytułu – i to nie jest sarkazm), byłem zdegustowany. Michael Bay bohaterami swojego filmu uczynił bowiem tępych, antypatycznych morderców, których ambitny (w swoim mniemaniu) lider Mark Wahlberg ubzdurał sobie, że należą mu się pieniądze i sukces… bo żyje w USA i ciężko pracuje na siłowni. Do sukcesu i pieniędzy chce dojść najszybszą z możliwych dróg, czyli przez porwanie, próbę zabójstwa, tortury i morderstwa z bezczeszczeniem zwłok włącznie (m.in. grillowanie obciętej dłoni). Bardzo dużo tu prymitywnej makabry, odciętych kończyn i epatowania bryzgającą krwią, którą reżyser próbował podawać z przymrużeniem oka, w komediowym (?) tonie, jakby chciał, byśmy postrzegali brutalnych morderców o IQ stonki ziemniaczanej jako pociesznych głupoli, tylko przypadkiem wplątanych w całą kabałę z porwaniem.
Okej, to nie pierwszy film w historii kina, gdzie z przestępców zrobiono pierwszoplanowe postaci komedii sensacyjnych (przypomnijmy chociaż uroczy film Trójka zbiegów z Nickiem Noltem i Martinem Shortem czy zwariowany Arizona Junior z Nicolasem Cage’em i Holly Hunter), ale przeważnie mieliśmy do czynienia z drobnymi przestępstwami (porwania, napady na banki) i nigdy nie dochodziło do przekroczenia granicy w postaci morderstwa, a jeśli już, to absolutnym przypadkiem lub w samoobronie. Sztanga i cash jest zatem w tej dziedzinie prekursorem, w dodatku niesmacznym i ciężkostrawnym. Brutalność i bezwzględność (anty)bohaterów, którą próbuje się pokazać w wesołkowaty sposób, razi szczególnie w sekwencji mordowania z zimną krwią uprowadzonego biznesmena, którego najpierw trzy tępe osiłki próbują zabić, sadzając go za kierownicą, upijając i rozbijając samochód o ścianę, potem podpalają, a w końcu przejeżdżają mu (jak się okazuje nieskutecznie) vanem po głowie. I chyba najgorsze w tej całej sekwencji jest ujęcie, na którym Wahlberg, The Rock i Anthony Mackie oddalają się z miejsca niedoszłego morderstwa, filmowani w slow-motion i z ogniem płonącego samochodu za plecami – niczym bohaterowie Armageddonu idący do promu kosmicznego w celu ratowania świata. W filmie z 1998 roku Michael Bay podkreślał tym zabiegiem formalnym bohaterstwo i poświęcenie głównych bohaterów. Do dziś zastanawiam się, co to efekciarskie ujęcie w slow-motion miało nam powiedzieć o trzech mordercach ze Sztangi i cashu.
Dalej jest jeszcze gorzej. Mark Wahlberg dokonuje brutalnego morderstwa, zrzucając obciążenie z gryfu na głowę niewygodnego świadka – a kamera, tak jak w Bad Boys 2, lata sobie radośnie po okręgu, przenikając przez dziury w ścianach, by efektownie sfilmować… miejsce zbrodni? Coś mi tu na serio poważnie zgrzytało. Przyznaję, że pierwszy seans Sztangi i cashu oglądałem, nie wiedząc (jakoś przegapiłem to info), że cała historia opiera się na faktach (!), a do makabrycznych czynów trójki niezbyt lotnych bandytów faktycznie doszło w USA w połowie lat 90 XX wieku. Niestety, film oglądany z takiej perspektywy także się nie broni, a wręcz przeciwnie, bo dodatkowo okazuje się, że Michael Bay zrobił sobie plac zabaw i durną komedię (tak, humor uprawiany przez reżysera wciąż puka w dno od spodu) w złym smaku, bazując na ludzkiej tragedii. Dostał za to ponoć, i słusznie, niezłą garść ostrej krytyki ze strony uczestników oraz rodzin i znajomych autentycznych ofiar tamtych wydarzeń. Nie śmieszkuje się z prawdziwej tragedii, a już na pewno za komedię opartą na faktach nie powinien się brać ktoś tak pozbawiony komediowego wyczucia jak Michael Bay.
Pierwsze skrzypce w Sztandze i cashu gra kosmicznie do tej roli przypakowany Mark Wahlberg, z którym Bay jeszcze dwukrotnie podejmie współpracę, wstawiając go w miejsce Shii LaBeoufa do kolejnych części Transformers. Po wielu latach na plan Baya powraca za to Ed Harris (świetny występ w Twierdzy), który wyciska ze swojej roli wnikliwego detektywa siódme poty, ale wśród idiotyzmów, które go otaczają, nie ma szans na uratowanie filmu. Jeśli już w ogóle coś zasługuje na zapamiętanie po seansie, to mega głupek w wykonaniu The Rocka, mimo rzeźnickich zapędów jedyna postać zasługująca na jakąkolwiek wyrozumiałość. W rzeczywistości dostał on najmniejszy wyrok, jako niezbyt lotny Homo sapiens, działający pod wpływem silnego lidera. Ukazywanie w Sztandze i cashu brutalnej przemocy w bezpośredni sposób oraz nadużywanie kadrów przesiąkniętych krwią i kawałkami ludzkiego ciała miało się okazać zaledwie przygrywką przed skąpanym w bezmyślnej przemocy 6 Underground. W filmie z 2019 roku, wyprodukowanym przez Netflixa, ta dziwna, krwawa, prostacka nowa maniera reżysera, który kiedyś nie musiał uciekać się do takich środków „artystycznego wyrazu”, eksploduje z większą siłą niż wszystkie wybuchy i iskry razem wzięte. Przy 20-milionowym budżecie Sztangi i cashu do kas kinowych na całym świecie wpłynęło zaledwie 86 milionów dolarów. Michael Bay, rozczarowany zapewne takim wynikiem swojego pokracznego autorskiego tworu filmowego, postanowił powrócić na plan Transformerów, by nakręcić czwartą, prawie najgorszą część serii (to piąta będzie tą najgorszą, ale nie uprzedzajmy faktów).
– Z budżetem 20 milionów dolarów to obok Bad Boys (19 milionów) drugi najtańszy film Michaela Baya. Aby ta kameralna (jak na Baya) produkcja mogła dojść do skutku, zamykając się w budżecie 20 milionów, Mark Wahlberg i Dwayne Johnson znacznie obniżyli swoje wymagania finansowe.
– Od czasów Bad Boys 2 to pierwszy film Baya z kategorią R.
TRANSFORMERS: WIEK ZAGŁADY (2014) 5/10
Jesteśmy już niemal na finiszu filmografii Michaela Baya i pewnie zaczęliście się zastanawiać, dlaczego opisując kolejne pozycje, nie wspominam nic o zmieniających się jak w kalejdoskopie autorach zdjęć. Wiecie, gdy za zdjęcia w filmie odpowiada na przykład Roger Deakins czy Emmanuel Lubezki, widać ich charakterystyczny styl i wówczas można rozmawiać o zdjęciach w kontekście ich autorów. Z drugiej strony patrząc, w filmach takich artystów kina jak Stanley Kubrick, Steven Spielberg czy Pedro Almodóvar, którzy także współpracowali z różnymi operatorami, widać tę swoistą pieczęć reżysera, czyli podobny sposób opowiadania obrazem, prowadzenia kamery, kadrowania, używania światła. U Baya trudno wskazać jakiekolwiek większe różnice w sposobie obrazowania jego filmów, stąd nie próbuję nawet szukać jakichś drobnych niuansów między zdjęciami poszczególnych operatorów z nim współpracujących. Wydaje się poza tym, że nikt inny tak mocno jak Bay nie odciska swojego piętna na zdjęciach w swoich filmach, które wyglądają jak własne klony – choć przecież Master of Disaster oficjalnie ani razu za kamerą nie stał (czemu przeczą zdjęcia z planu, na których to zawsze on stoi za kamerą). Operatorom, montażystom, scenarzystom, autorom muzyki i aktorom w filmach Michaela Baya poświęcam oddzielny, bonusowy akapit na końcu tekstu.
Wizualnie taki sam jak poprzednie i podobny do kolejnych dziełek reżysera jest także czwarty odcinek Transformers. I – co za zdziwienie – nawet temat podobny, sięgamy bowiem coraz głębiej w przeszłość (tutaj aż do czasów, gdy na Ziemi panowały dinozaury) i szukamy tam Decepticonów, które w XXI wieku po raz kolejny zagrożą caaałej ludzkości. Wraz z czwartą odsłoną słynnej serii następuje zmiana głównego bohatera. Shia LaBeouf, który już w Transformers 3 zdawał się być znudzony rolą, a widzowie nim, zostaje zastąpiony przez Marka Wahlberga. Ten zdaje się całkiem dobrze odnajdywać w roli i doskonale bawić na planie, odgrywając dramę, że w jego rękach leżą losy ludzkości i jego córki (w tej roli kolejna piękna kobieta w serii – Nicola Peltz). Cade Yeager, główny bohater grany przez Wahlberga to już nie piszczący nastolatek z problemami sercowymi wplątany w transformerową kabałę, tylko przypakowany twardziel, troskliwy ojciec i, jak się okaże w części piątej – zbawca świata, wybraniec, ten, którego przyjście zapowiadano już w czasach króla Artura… Co za bełkot.
Do cyklu dołącza Stanley Tucci i to on robi tu za flagowego aktora z wyższej półki robiącego z siebie błazna; brakuje natomiast (ten jeden raz) Johna Turturro, który powróci na krótki moment, całkiem nie wiadomo po co, w części piątej. Jeżeli ktoś jeszcze miał jakąś nadzieję, że ta seria wróci kiedyś do poziomu pierwszej części, Transformery-dinozaury i Mark Wahlberg biegający przed kamerą z wielkim kosmicznym karabinem w kształcie… miecza, powinny go z tego skutecznie wyleczyć. Reszta to bayowsko-transformerowy standard, czyli kolumny samochodów jadących z daleka, flaga USA powiewająca na tle zachodu słońca, kupa iskier i wybuchów oraz humoru ocierającego się o sam już nie wiem co. Mimo dużych zmian w obsadzie, wypełnienia filmu tradycyjnie już znakomitymi efektami wizualnymi, oraz całym zastępem nowych cyfrowych postaci seria wciąż zdaje się zmierzać na sam dół równi pochyłej.
Mimo miażdżących recenzji i raczej chłodnego przyjęcia przez widzów… Wiek Zagłady przy budżecie 210 milionów dolarów zarobił w kinach zawrotną kwotę 1,1 miliarda zielonych, o zaledwie kilka milionów dolarów ustępując w tym zakresie poprzedniej części. Tak spektakularny sukces kasowy tak źle opowiedzianego, chaotycznego, przeładowanego nieangażującą widza akcją, a przy tym nudnego filmu sprawił, że Michael Bay postanowił… niczego nie zmieniać i dalej kręcić filmy według tej jakże prostej recepty na sukces. Dopiero Ostatni rycerz, który od pierwszej do ostatniej minuty będzie wyglądał jak zrobiony na odpie… to znaczy na kolanie, okaże się kubłem zimnej wody wylanym na rozpaloną od myślenia o dolarach głowę reżysera. Tymczasem Wiek zagłady otrzymał sześć nominacji do Złotych Malin, w kategoriach najgorszy film, najgorszy reżyser („wygrana”), najgorsza aktorka drugoplanowa – Nicola Peltz, najgorszy duet – Peter Cullen i jakikolwiek inny Transformer, najgorszy remake lub sequel oraz najgorszy scenariusz.
– To pierwszy film z serii bez żadnej nominacji do Oscara.
– Początkowo Michael Bay nie był zainteresowany wyreżyserowaniem czwartej części, ale zmienił zdanie po wizycie w parku rozrywki Universal Studios, gdzie zobaczył ciągnącą się na kilkadziesiąt metrów kolejkę fanów pragnących odwiedzić atrakcję o nazwie “Transformers Ride”.
– To najdłuższy film z całej serii (2 godziny 45 minut), a także pod względem długości scen akcji, które w sumie trwają aż 70 minut.
– Pierwszym kandydatem do roli Cade’a Yeagera był Dwayne Johnson, ale w tamtym czasie miał zaplanowane zdjęcia do Herculesa.
13 GODZIN: TAJNA MISJA W BENGHAZI (2016) 7/10
Tymczasem w ramach złapania oddechu przed kolejną odsłoną Transformers Michael Bay ponownie bierze się za bary z kinem ambitnym i wychodzi z tego starcia… z połowicznym sukcesem – artystycznie z tarczą, komercyjnie na tarczy. O ile autentyczna tragedia będąca kanwą Sztangi i cashu według Baya nie stała na przeszkodzie, by zrobić z tematu durną komedię, tak w przypadku scenariusza 13 godzin…, również opartego i trzymającego się faktów, Michael Bay od początku do końca pozostaje w stu procentach na serio. W kwestii budowania dramaturgii, prowadzenia aktorów i sposobu opowiadania to kompletnie niebayowski film. Tu wszystko bardzo dobrze się ze sobą spina, dialogów dobrze się słucha, bohaterami się przejmujemy, wiemy kto jest kim, dlaczego i po co.
Ekspozycja poprowadzona jest wzorcowo, a pod względem przebiegu akcji i bardzo długiej finałowej wymiany ognia film Baya oglądałem ze znacznie większym zaangażowaniem niż słynny Helikopter w ogniu Scotta. Być może jest to zasługą mniejszej grupki bohaterów, o których losy przychodzi nam się martwić. Kamera także jest znacznie spokojniejsza niż w poprzednich (i następnych) filmach Mistrza Destrukcji. Dopiero wymiana ognia przypomina nam, że oglądamy film twórcy Transformers, bo do wykreowania pola bitwy używa doskonale znanych sobie i widzom środków. Ale i tu, o dziwo, nie szarżuje; eksplozje i strzelaniny są realistyczne, choć wciąż widowiskowe, ale nie ma tu miejsca na komiksowe wybuchy. Bay rezygnuje nawet z ciągłego szukania kontrowego światła (co w kolejnej jego produkcji przyprawiać już będzie o mdłości), może po części dlatego, że niemal cała akcja osadzona jest w nocy. Film jest pięknie sfotografowany, nocne ujęcia walk to prawdziwa wizualna uczta, a ładne zdjęcia wreszcie czemuś służą i nie są li tylko zlepkiem kolorowych obrazków.
Wymiana ognia ma sens i przebiega w sposób logiczny, trafieni giną, a eksplozje urywają kończyny. Jest naturalistycznie i bardzo dramatycznie, a osaczenie przez nadciągający pod osłoną nocy anonimowy tłum przeciwników nasuwa słuszne skojarzenia z kultowym Atakiem na posterunek 13 Johna Carpentera. Aktorzy w rolach twardzieli z zasadami spisują się na medal, a przypakowany John Krasinski na dobre zrywa tu z wizerunkiem ciepłej kluchy Jima Halperta z serialu The Office. W dodatku nie obnosi się ze swoją muskulaturą, jak robi to Mark Wahlberg zachłyśnięty nagłym przyrostem masy. Film jest dobrze napisany, świetnie nakręcony i czytelnie zmontowany. To solidne męskie kino, nieszczerzące się do widza i niewołające o atencję, film, który śmiało stawiam w jednym szeregu (no, może o jeden kroczek za) z Twierdzą. Tu wszystko jest na swoim miejscu i w odpowiednich proporcjach, nawet patos jest umiarkowany, bo flaga USA (choć też powiewa na wietrze) w jednej ze scen symbolicznie unosi się na powierzchni wody w basenie podziurawiona kulami i nadpalona.
Niestety, mimo bardzo ciepłego przyjęcia przez widzów (7,3/10 na IMDb i 82% na Rotten Tomatoes) krytycy jakby z automatu, “bo to Bay”, ocenili 13 godzin… stosunkowo chłodno (51% na Rotten Tomatoes i 48 na Metacritic). W dodatku przy mikrym budżecie zaledwie 50 milionów dolarów film uciułał w kinach marne 69 milionów, więc Bay po raz kolejny sparzył się finansowo na próbie nakręcenia czegoś ambitniejszego i dojrzalszego. Zapewne w tym momencie powiedział sobie coś w stylu: “Skoro nie zarabiam, jak jestem najlepszy, to wracam do bezmózgiej sieczki, na której zarabiam jak pojebany!”. Jak pomyślał, tak zrobił i zabrał się za realizację… najgorszej pod każdym możliwym względem odsłony Transformers.
– Michael Bay powiedział, że filmując na Malcie, skorzystał z usług tamtejszej ekipy filmowej. Twierdził, że międzynarodowa załoga współpracująca przy produkcji opowiadającej o Amerykanach była hołdem dla uniwersalności tej historii.
– Reżyser William Friedkin napisał na Twitterze: „13 godzin to niesamowity film, który rodzi ważne pytania domagające się odpowiedzi”.
– Podobno podczas kręcenia sekwencji akcji na Malcie włosy Michaela Baya zajęły się ogniem.