Już 25 lat MICHAEL BAY ratuje świat. Filmografia MISTRZA DESTRUKCJI na równi pochyłej
TRANSFORMERS: OSTATNI RYCERZ (2017) 4/10
Zanim przejdę do wgniatania w ziemię Ostatniego rycerza, muszę… pochwalić go za jedną rzecz. Mianowicie retrospekcja, w której Autoboty robią rozpierduchę w czasach II wojny światowej, ma kapitalny klimat i chętnie obejrzałbym pełnoprawną fabułę o Transformerach demolujących III Rzeszę. Tymczasem wracamy do smutnej rzeczywistości, w której piąta odsłona Transformerów kumuluje w sobie wszystkie negatywne cechy stylu reżysera i wszystkie one podane zostają w najgorszej możliwej formie. Paradoksalnie w tej odsłonie najmniej jest wrzeszczących postaci, a i humor, choć wciąż niskich lotów, nie idzie w kierunku puszczania gazów czy sikania olejem przez kosmicznych przybyszów, no i żadnemu z nich pomiędzy nogami nie bujają się stalowe jądra. Wracając do najgorszych manieryzmów reżysera – kamera wciąż wykonuje nadekspresyjne ruchy we wszystkie strony, a montaż jest tak szybki i chaotyczny, że nawet kolejne ujęcia do siebie nie pasują i są pozbawione ciągłości narracyjnej.
Jakby tego było mało, dostajemy znane nam już aż nadto snopy iskier, które tryskają po prostu zewsząd. Nieważne, czy wybuch ma miejsce na betonie, czy w piachu; czy auto dachuje, czy parkuje; czy wybucha rakieta powietrze–ziemia, czy pęka balonik – za każdym razem towarzyszy temu identyczny efekt. Jeżeli istnieje w Hollywood jakaś firma, która dostarcza na plan filmów Baya te snopy iskier, to po Ostatnim rycerzu stali się multimilionerami. Może trudno w to uwierzyć, ale nawet w scenie, gdy Decepticon zostaje postrzelony z pistoletu (!) w plecy (!), pod jego nogami (!) wybucha jakiś ładunek wzbijający w powietrze ziemię i oczywiście iskry. W ogóle warto zatrzymać się na chwili przy temacie iskier w filmach, nie tylko w tych Michaela Baya. Zauważyliście, że od dobrych kilku lat niemal w każdej scenie zlokalizowanej w jakimś porcie, hangarze, garażu czy innej przestrzeni przemysłowej, zawsze ktoś coś w tle spawa albo przecina? O ile inni reżyserzy (np. Peter Jackson w King Kongu w scenie w porcie) używają wówczas iskier dla dodania realizmu obrazowanej przestrzeni, o tyle Michael Bay “uatrakcyjnia” w ten sposób większość scen akcji.
W Ostatnim rycerzu Master of Disaster nie zna też umiaru w korzystaniu ze światła kontrowego. Nieważne, czy to scena dialogowa, czy walki, Bay szuka każdej sposobności dla pokazania akcji lub bohatera w taki sposób, aby zza jego głowy, pleców lub całej sylwetki wyglądało akurat słońce lub jakiekolwiek inne źródło silnego światła przytargane na plan. Pod koniec filmu już tak to męczy, że można śmiało zacząć nerwowo się uśmiechać, ilekroć jasny błysk oślepi nasze oczy. Piękne to ujęcia, ale szkoda, że niczemu nie służą, nie budują narracji, nie zbliżają nas do bohaterów, w tym świetle kontrowym tak pięknych i bohaterskich, ale sztuczniejszych od tytułowych robotów. Masa jest także w tej odsłonie ujęć o epickim rozmachu, które w innym filmie, przemyślanym i dobrze skonstruowanym, robiłyby wrażenie, a tu stanowią tylko zmarnowany potencjał. Byłyby fajne jako fotosy albo ujęcia do wykorzystania w trailerze, ale w samym filmie rozmywają się masakrowane szybkim montażem, brakiem angażującej fabuły, czerstwymi dialogami i kiepskim aktorstwem. Noż do cholery, jak można nie zrobić chociaż jednej sensownej sceny dialogowej czy jakiejkolwiek, mając na pokładzie Anthony’ego Hopkinsa! No ale już nie takie gwiazdy (Malkovich, McDormand, Turturro) robiły z siebie pośmiewisko w filmach serii, widocznie Hopkins nie chciał się z tego trendu wyłamywać. Szkoda tylko, że wyglądał w tym filmie tak, jakby trafił na plan przez pomyłkę i szukał wyjścia. Z kolei Mark Wahlberg już w drugim filmie z serii ze swoim udziałem sprawia nieodparte wrażenie, jakby chciał jak najszybciej odbębnić przed kamerą ten szajs, który kazali mu zagrać i wrócić na siłownię robić masę.
Szalone tempo filmu sprawia wrażenie, jakby scenarzyści (a było ich aż siedmiu, tak: SIEDMIU!) mieli do opowiedzenia cholera wie jak zawiłą i wciągająca historię kalibru Obywatela Kane’a czy Ojca chrzestnego II, choć w rzeczywistości mieli do zaoferowania tylko fabularny bełkot w postaci doklejenia do mitologii Transformerów rycerzy Okrągłego Stołu i króla Artura… Jakby ktoś nie miał dość po samym prologu à la pierwsza bitwa z Gladiatora Ridleya Scotta, do tego bezsensownego pokazu kolorowych slajdów w tempie turbo, Bay dodaje żonglerkę formatami obrazu, od 16:9 do panoramy. Ale nie tak jak w Mrocznym rycerzu, gdzie aspekt zmieniał się do pełnego ekranu, gdy rozpoczynała się scena akcji. Tutaj zmiany formatu następują w obrębie jednej (!) sekwencji, losowo zmieniając się po każdym cięciu montażowym. A że montażystów było tylko o jednego mniej niż scenarzystów, czyli sześciu, to pocięli ten film na drobne kawałki i nie wiedzieli, jak to potem logicznie posklejać. Już chyba naspidowana kawą wiewiórka z Czerwonego kapturka: Historii prawdziwej, gdyby dać jej do łapek nożyczki, lepiej zmontowałaby Ostatniego rycerza.
Kolejna po Wieku zagłady próba zatuszowania fabularnej pustki pędzącą na złamanie karku akcją nie udała się, widzowie w końcu się zorientowali, za jaką niestrawną bułę każe się im płacić. Widać zmęczenie materiału, które przełożyło się na zmęczenie widzów, którzy zanieśli do kin… najmniej w historii franczyzy, bo przy budżecie filmu opiewającym na 217 milionów dolarów do kinowych kas wpadło zaledwie 605 milionów. Nawet pierwsza część zarobiła więcej, i to o ponad stówę. Michael Bay nie wiedział, kiedy z ringu zejść niepokonanym, i rozpędzona lokomotywa pod nazwą Transformers w końcu sama się wykoleiła. I dobrze, bo patrząc na to, jak w kolejnych odsłonach Michael Bay coraz bardziej zagłębia się w przeszłość i łączy Transformery z ważnymi dla ludzkości wydarzeniami, można się by spodziewać, że w kolejnej części weźmie słynną kość z 2001: Odysei kosmicznej Kubricka i po cięciu montażowym zamieni ją w Autobota.
Michael Bay porzucił franczyzę (a raczej ona jego), a w roku 2018 seria została zrestartowana przez Travisa Knighta. Główna postać męska zastąpiona została nastolatką (bardzo fajna rola Hailee Steinfeld), a Bumblebee z Camaro znów stał się poczciwym Volkswagenem Garbusem. Zmieniła się też tonacja filmu, na zdecydowanie mniej bayowską. Reżyser pięciu poprzednich odsłon Transformers wystąpił tym razem w roli producenta, a film został bardzo dobrze przyjęty zarówno przez widzów, jak i krytyków (na Rotten Tomatoes otrzymał 91% i znak świeżości, do czego nie zbliżyła się żadna odsłona stworzona przez Baya). Niestety, wszyscy są już chyba nieco zmęczeni samymi Transformerami, niezależnie od jakości filmów, w których się pokazują, stąd zapewne mało satysfakcjonujący wynik w kinach – do kas wpłynęło zaledwie 467 milionów dolarów przy budżecie filmu w wysokości 135 milionów. Na razie o ewentualnym sequelu nic nie słychać – i dobrze, wszystkim należy się chwila odpoczynku od Autobotów, Decepticonów i ich kosmicznych problemów.
Michael Bay nie uczy się na błędach i powieli je do potęgi n-tej w swoim kolejnym filmie 6 Underground, o którym już za chwilę. A ja, nie wiedzieć czemu, o najgorszej odsłonie Transformers napisałem najdłuższy akapit. Film otrzymał rekordową ilość dziewięciu nominacji do Złotych Malin, w kategoriach: najgorszy film, najgorszy reżyser, najgorszy aktor – Mark Wahlberg, najgorsza aktorka drugoplanowa – Laura Haddock, najgorszy aktor drugoplanowy – Anthony Hopkins, najgorszy aktor drugoplanowy – Josh Duhamel, najgorszy reżyser (wiadomo kto), najgorszy remake lub sequel oraz najgorszy scenariusz. Ostatni rycerz raczej bez klasy zamyka 10-letnią przygodę Michaela Baya z Transformerami. Pięć filmów serii zdołało wygenerować zarobek w oszałamiającej kwocie 4,377 miliardów dolarów, więc jak by nie patrzeć, Mistrz Destrukcji może być z siebie zadowolony.
– To drugi film z serii bez żadnej nominacji do Oscara.
– Ostatni rycerz, którego budżet wynosił aż 217 milionów dolarów, jest najdroższym filmem z cyklu.
– Michael Bay stwierdził, że będzie to ostatni film z serii Transformers, który wyreżyseruje, ale był otwarty na pozostanie przy serii jako producent, co też uczynił.