JOON-HO BONG i żonglerka gatunkami filmowymi. Dlaczego jego kino tak bardzo lubi QUENTIN TARANTINO?
Busan, Korea Południowa, rok 2013. Trwa festiwal filmowy, na którym Joon-ho Bong pokazuje swój najnowszy film Snowpiercer: Arka przyszłości. Wtem, zupełnie nieoczekiwanie, bez wcześniejszego zaproszenia, za kulisami pojawia się sam Quentin Tarantino. Jako że chwilę wcześniej był w Makau, korzysta z okazji, by porozmawiać z jednym ze swoich ulubionych współczesnych reżyserów. To spotkanie jest niezwykłym dowodem na to, jak w erze globalizacji dwaj twórcy wychowani w kompletnie innych kulturowo środowiskach potrafią wykształcić podobny język artystyczny, jednocześnie nawzajem siebie szanując i inspirując.
Podobne wpisy
W trakcie rozmowy prowadzonej przed publicznością, uznanej później za najważniejsze wydarzenie tamtej edycji festiwalu, Bong wyraża podziw dla pracy Amerykanina, między innymi wspominając o krwawym zakończeniu Pulp Fiction przypominającym mu antyczną tragedię. Tymczasem Tarantino komplementuje młodszego kolegę po fachu, mianując go nowym Spielbergiem, rozpływając się nad umiejętnością łączenia komedii z powagą. Nie są to słowa rzucane na wiatr: przed tym spotkaniem twórca Kill Billa urządza w swoim prywatnym kinie w Los Angeles projekcje filmów The Host: Potwór oraz Zagadka zbrodni, zaś kilka lat później zorganizuje pokaz Okji na taśmie 35mm, mimo że dzieło Bonga przeznaczone było głównie na platformę Netflix. Czym szczególnym odznacza się zatem kino koreańskiego reżysera, że jest tak wielbione przez jednego z najpopularniejszych żyjących twórców? Co sprawiło, że los zawiódł Joon-ho Bonga aż do Cannes, gdzie odebrał Złotą Palmę za swój najnowszy film Parasite?
Kino przyzwyczaiło widzów do opowiadania historii zgodnie z pewnymi schematami, dzięki którym znacznie łatwiej jest zrozumieć świat przedstawiony. Gdy na ekranie pojawiają się detektywi w znoszonych prochowcach i towarzyszące im femmes fatales, to w głowie powinna automatycznie otworzyć się szufladka z gatunkiem noir, utkanym z poczucia fatalizmu i niemożności przezwyciężenia ludzkich słabości. Gdy dzielni kowboje pokonują okrutnych, zdziczałych Indian, to w umyśle uaktywnia się matryca odpowiedzialna za westerny, bajki o wspaniałych, odważnych pionierach niosących kaganek cywilizacji. Natomiast gdy on szepcze jej do ucha wiersze pełne miłości, a ona oddaje mu swe niewinne serce, to widz podświadomie poszukuje pierwszych oznak nadciągającej burzy, bo w filmie nic nie może przecież wiecznie trwać, zwłaszcza gdy do pojawienia się napisów końcowych pozostaje jeszcze kilkadziesiąt minut.
Z Bongiem sprawa wygląda inaczej. Począwszy od jego pełnometrażowego debiutu twórca obrał zupełnie inną ścieżkę, podążając w poprzek dominującym gatunkom i rządzących nimi prawideł. Nie był to gest rewolucyjny, wszak już wspomniany wcześniej Tarantino udowodnił, jak można zabawić się konwencją kryminału. Mimo to produkcje Koreańczyka odświeżają formułę kina, tak jak otwarcie okna wprowadza powietrze do dusznego pokoju. Nareszcie na horyzoncie pojawia się twórca, któremu skutecznie udaje się pożenić artystyczne zapędy z popkulturą, a zagadnienia natury społecznej i filozoficznej z niczym nieskrępowaną zabawą. Nawet jeżeli opowiada o bezdusznych korporacjach, bestialskich morderstwach, czy epoce po końcu świata, to robi to z taką lekkością i poczuciem humoru, że jeżeli ktoś miałby płakać nad ludzką małością, to tylko ze śmiechu.
Już debiutanckie Szczekające psy nigdy nie gryzą z 2000 roku składają się z elementów sukcesywnie rozwijanych w późniejszych produkcjach. Historia zdesperowanego naukowca pałającego żądzą mordu wobec ujadających czworonogów to ironicznie gorzka pocztówka z państwa, którego społeczność, wesoło pląsając, zbliża się na skraj przepaści. Młodzi bohaterowie czują bezsens egzystencji, gdy w żaden sposób nie mogą przebić szklanego sufitu i skazani są na jałową podróż ku śmierci. Buzuje w nich coraz więcej negatywnych emocji, gniew przysłania chłodny ogląd spraw, ale cóż z tego, skoro są na tyle nieudolni, że nie potrafią przeprowadzić nawet drobnej zmiany. Dużo jest w filmie Bonga momentów ośmieszających jego postaci, choć patrzy na nie ze szczerą sympatią. Po prostu tak się dzieje, że w świecie-labiryncie nie sposób się odnaleźć, zwłaszcza gdy jego zasady są nikomu nieznane. To dlatego Koreańczyk ciągle żartuje, bawi się naprzemiennie formami kryminału, dramatu obyczajowego, thrillera i czarnej komedii, zaludnia kadry różnego rodzaju dziwakami, bo tylko w ten sposób, niczym szekspirowski błazen, obłaskawia wyzierającą zewsząd pustkę.
Sceną bodaj najlepiej podsumowującą twórczość Bonga jest jedna z pierwszych sekwencji z jego kolejnego filmu Zagadki zbrodni (2003). Gdy detektywi odnajdują zwłoki zamordowanej kobiety, z werwą przystępują do poszukiwań przestępcy. Jeden z nich jest nad wyraz aktywny – kamera patrzy na niego ślęczącego nad jakimiś zapiskami, podczas gdy na drugim planie jego kolega zasypia na krześle, prawie z niego spadając. To kino Koreańczyka w pigułce – choćby stróże prawa tworzyli skomplikowane portrety psychologiczne, choćby imali się najróżniejszych sposobów na schwytanie sprawcy (a korzystają na przykład z pomocy wróżki), to i tak na końcu czeka ich klęska. Wszelkie działania są bezcelowe, bo w świecie nie ma prawdy obiektywnej, którą można byłoby schwytać w siatkę, zmierzyć, zważyć i wydać o niej osąd. Zagadka zbrodni przeistacza się zatem z ponurego kryminału w komedię cudaków i parapsychologiczną farsę, lecz jej gorzki finał sprowadza widzów do punktu wyjścia – dla nikogo nie ma ratunku. Podobny zresztą wydźwięk będzie miał inny film Koreańczyka – Matka z 2009 roku – gdzie rodzicielka skazanego (według niej niesłusznie) chłopaka próbuje rozwikłać tajemnicę śmierci miejscowej dziewczyny. Bong przewraca na drugą stronę konwencję kryminału, ukazuje jej szwy i pęknięcia, by udowodnić, jak podążanie według znanych schematów bywa złudne, zarówno w życiu, jak i sztuce.