JONATHAN DEMME. Mało znany wielki reżyser
Autorem tekstu gościnnego jest Szymon Kapela.
Poniższy artykuł stanowią dwie części. Część pierwsza poświęcona jest twórczości Jonathana Demme, część druga – jemu samemu.
Sfotografował Amerykę peryferyjną, ale nie był w tej fotografii naiwny, na prowincji umieścił nie tylko ofiary, ale i oprawcę, Buffalo Billa. Ocalenie odnalazł w wielkim mieście. W zdrowym rozsądku i rozumie dzielonym przez agentkę FBI, Clarice Starling i ludojada Hannibala Lectera, których dobro i zło nie tylko nie zostało skonfrontowane, ono się uzupełniało. Tworzyło całość. I dzięki temu zwyciężało.
Owa ambiwalencja okazała się naczelną cechą jego kina.
Podobne wpisy
Kolejny obraz, dramat sądowy Filadelfia, był jeszcze doskonalszy. Co zdumiewające bezpośrednią inspiracją do jego stworzenia były wymierzone w reżysera oskarżenia środowisk LGBT o ukazanie w Milczeniu… człowieka poszukującego własnej tożsamości płciowej wyłącznie w złym świetle. Twórca postanowił odpowiedzieć na te zarzuty filmem). Wykorzystał swoje narzędzia nie do pustych fajerwerków, ale aby w sposób otwarty i dojrzały opowiedzieć o tym, o czym kino dotąd milczało, całe kino, nie tylko amerykańskie: o pladze AIDS, o homoseksualizmie i w związku z tym o współczesnej dyskryminacji. Celowo, wręcz konfrontacyjnie jej ofiarą uczynił białego zamożnego ulubieńca Ameryki, wiecznego chłopca Toma Hanksa, a jego obrońcą czarnego homofoba o anielskim, choć dwulicowym obliczu Denzela Washingtona. Nie dbał o polityczną poprawność, lecz o wolność wypowiedzi. Uruchomił tym samym lawinę dyskusji, wywołał trwały rezonans. W kinie i w społeczeństwie międzynarodowym. Pomógł zrozumieć problem nie tylko tym, którzy chcieli zrozumieć, ale przede wszystkim tym, którzy nie chcieli. Którzy zakrywali oczy, wstydzili się, potępiali, gardzili. Bali się.
Do dziś zastanawiające pozostaje, z jaką łatwością Demme wyprowadzał widza ze strefy komfortu, jaką jest niewiedza, w strefę dyskomfortu, jaką jest wiedza, której widz nie chce przyjąć, uznać. A przecież pokazując tryumf człowieczeństwa reżyser jednocześnie pokazał agonię człowieka, który o nie walczy. Udało mu się, gdyż, jak w przypadku poprzedniego filmu, zrobił to z wyjątkowym taktem. Rzadka cecha. Nigdy nie był ordynarny, nigdy nie był obsceniczny. To takt sprawił, że ujarzmiał zło. Oswajał śmierć. Udało mu się pokazać ból, cierpienie, bez uciekania się do epatowania nim. Jego zbliżenia na umierające ciało głównego bohatera były bezwzględne, ale nie upiorne. No i nie popełnił grzechu wartościowania śmierci. Nie ma nic szlachetnego w umieraniu. Ale można i warto zachować w nim godność.